poniedziałek, 16 grudnia 2013

Rozdział X

"Czasem dokonujemy wyboru, a czasem to wybór stwarza człowieka"


          James uwielbiał latać. Uczucia błogości jakie go wtedy ogarniało nie można było porównać do niczego innego. Na ziemi wszystko było inne, trudniejsze. Kłótnie, spory, rywalizacja; tu, w górze, takie rzeczy nie miały znaczenia. Niektórzy zawodnicy z jego drużyny mogli pałać do siebie niechęcią, żeby podczas meczu zmienić się najlepszych przyjaciół i współpracować w najlepsze. On mógł wpadać w panikę, kiedy oceny Petera wróżyły szybkie pożegnanie chłopaka ze szkołą, żeby, po długim locie uspokoić się i wpaść na pomysł jak mu pomóc. Wtedy i tylko wtedy czuł się wolny. Bez możliwości latania James Potter byłby kimś zupełnie innym.Nie było sensu udawać że wysokość niczego nie zmienia. Zmieniała wszystko.



***

          Ceremonia wyboru zawsze była najważniejszym punktem rozpoczęcia roku. Dla wielu – jeśli nie dla wszystkich – z obecnych, moment kiedy założyli tiarę na głowę, a ona krzyknęła nazwę domu, był tą decydującą chwilą w ich życiu.

          Będziesz tym miłym? Tym odważnym? Skończysz szkołę z samymi Wybitnymi na świadectwie? A może skończy się na nauce jak przejść przez życie bez wymienionych wyżej rzeczy, opierając się na samym tylko sprycie.

          Rodzice będą dumni? A może zechcą cię wydziedziczyć? A przyjaciele? Nadal nimi pozostaną, czy zaczną tobą pogardzać? I jedno pytanie, które błąka gdzieś tam, w głębi umysłu nie dając spokoju: czy ja w ogóle którąś z tych cech posiadam?

          Dla Lily wybór był prosty: Ravenclaw. Była inteligentna, była oczytana, była sprytna, to fakt. Ale lojalna? Przyjacielska? O d w a ż n a ? Już nie bardzo. Więc jakim do diabła cudem, po prawie sześciu minutach siedzenia na środku sali, pod ostrzałem spojrzeń, wylądowała w Gryffindorze? Do dzisiaj nie miała pojęcia. Jednak w przeciwieństwie do innych gryfonów, ona nigdy nie marudziła podczas ceremonii przydziału. To była dla niej magiczna chwila, przypominająca decyzję, która została podjęta właściwie bez jej udziału, a jednak to jej życie ukształtowała. I zawsze wtedy zastanawiała się, jaką byłaby osobą, gdyby tiara nie uwierzyła w jej odwagę.



***



          Remus się denerwował. Nie było to co prawda nic niezwykłego; jego uczciwość i towarzystwo w jakim się obracał mocno ze sobą kolidowały. Teraz jednak nie był to lekki stres jak gdy martwił się co będzie jeśli dowiedzą się co zrobili z kotką woźnego. Teraz chodziło o porwanie (bo, spójrzmy prawdzie w oczy, właśnie to robili) uczniów. W głowie już teraz tworzył listę kar jaka mogła ich spotkać, przy czym szorowanie całego zamku szczoteczkami do zębów pod okiem Filcha było jedną z łagodniejszych. Kiedy zobaczył w ciemnościach zarys zamku jego zdenerwowanie sięgnęło zenitu. I to tak bardzo, że nie zauważył jak z jego dłoni wylatuje jeden ze sztucznych ogni

          Była dziewiąta osiemnaście



***



          Mary Evans zawsze mówiła, że zanim będzie dobrze, najpierw trzeba swojej odcierpieć. Lily nigdy nie rozumiała o co jej chodziło, ale jeśli miała rację, to uczniowie jutro będą wzorami inteligencji i dobrych manier, bo teraz... no cóż, nie byli. Nawet służbista Diggory dał sobie spokój i zrezygnowany usiadł na ławce, chowając twarz w dłoniach. Nie martwił się jednak długo bo - jak Lily z rozbawieniem zauważyła – natychmiast podbiegły cztery dziewczyny z zamiarem... Z braku lepszego określenia uznajmy, że chciały go pocieszyć. Tylko że, pomyślała nagle z przestrachem, teraz nikt już nawet nie udawał że coś robi, a skoro ona była prefektem to chyba jednak powinna...?Wiedziała że to wszystko to zły pomysł! Prychnęła ze złością, wściekle wpatrując się w drzwi. W końcu k t o ś na pewno przyjdzie. I wtedy, kiedy tak patrzyła na drzwi, ze szpary między nimi wyleciała mała, fioletowa piłeczka...

          Była dziewiąta dwadzieścia.



***



           Będzie dobrze. Będzie dobrze. Będzie dobrze. Będzie dobrze. Będzie dobrze. Będzie dobrze.
Cholera, gadał do siebie. To była tylko głupia miotła, nie? Kawałek drewna, nic więcej. Więc jaki cudem, on Syriusz Black, się go bał? To tylko kawałek drewna, mówił sobie, poza tym jeszcze tylko lądowanie i koniec. W swoich rozważaniach, Syriusz zapomniał o dwóch rzeczach, po pierwsze: wznieść się jest znacznie łatwiej niż wylądować. I po drugie, jego różdżka też była zwykłym kawałkiem drewna. A może nie? Za pół godziny będzie po wszystkim, obiecał sobie, zaciskając dłoń na paczce fajerwerków.

          Była dziewiąta dwadzieścia jeden



***



          Ze zmrużonymi oczami patrzyła na domniemaną fatamorganę i nabierała coraz większej pewności,że „piłeczka”, nie dość, że nie jest wytworem jej wyobraźnie, to jeszcze na pewno piłeczką nie jest. A upewniło się wtedy, kiedy owa rzecz, wzleciała na wysokość trzech metrów i wybuchła rozpryskując wokół deszcz fioletowych iskier.

          Była dziewiąta dwadzieścia jeden.



***



          Nie planowali jak wlecą do zamku. To był szczegół, o którym żadnemu z nich nie chciało się myśleć. Ale teraz, kiedy dzieliło ich zaledwie kilka sekund od finału, zaczął się zastanawiać. Przelecieli nad bramą, ale co dalej? Przecież, wbrew pozorom, nad Wielką Salą górował dach, więc tak nie mogli wlecieć. A może Rogacz planował wybić okna? Nie, za bardzo ryzykowne, jeszcze kazaliby im potem to sprzątać. Cholera, to całe „myślenie” jest o wiele bardziej męczące niż na to wygląda, pomyślał. A potem wrota zamku się otworzyły, a oni wlecieli do środka.

          Była dziewiąta dwadzieścia dwie.



***



          Patrzyła w niemym szoku jak fajerwerków ciągle przybywa, a wraz z nimi kolorowych rozbłysków, które najmłodsi starali się łapać w dłonie. No, no, huncwoci się postarali, pomyślała z mimowolnym podziwem. Wtedy do Wielkiej Sali wpadło czterdzieści osób na miotłach, wywołując u wszystkich okrzyki zdziwienia.

          Była dziewiąta dwadzieścia trzy.



***



          Wszystko szło zgodnie z planem. Żaden z pierwszaków się nie zachwiał, w Wielkiej Sali nie było nauczycieli, którzy mogliby popsuć im „przedstawienie”, a wszyscy, absolutnie wszyscy uczniowie wpatrywali się w nich z zachwytem. Czyli, jeśli miałby być zupełnie szczery, jak zawsze. Na usta James'a wpłynął pełen samozadowolenia uśmiech. Z jego różdżki trysnęło jeszcze więcej różnokolorowych iskier, a jednocześnie Łapa i Lunio wyczarowywali wielki napis...



***


          „Huncwoci witają w nowym roku szkolnym!!!” Lily poczuła jak jej zdradzieckie usta rozchylają się w niebezpiecznie szerokim uśmiechu. To wcale jej nie bawiło, to wcale jej nie bawiło, uparcie powtarzała w myślach. Ale gdy w powietrzu pojawiało się coraz więcej fajerwerków, wybuchających tuż przed nosami oniemiałych nauczycieli, a Potter z pyszałkowatą miną strzelał iskrami z różdżki jednocześnie robiąc fikołki w powietrzu... Nawet ona musiała przyznać że to był pokaz naprawdę świetnych czarów. I jak na złość, właśnie w tym momencie do Wielkiej Sali wkroczyła profesor McGonagall.



***



 - Jak długo tu pracuję, tak jeszcze nigdy nie zdarzyło się by jakikolwiek uczeń, okazał aż taką bezmyślność! A wasza czwórka jak zwykle musiała coś wymyślić! - Nauczycielka Transmutacji zmrużyła niebezpiecznie oczy. - To po prostu niewyobrażalne, czy wy wiecie jakie to mogło mieć konsekwencje?! Jeśli któremuś z pierwszaków coś by się stało...! Albo wam?!

          McGonagall wychodziła z siebie. Przez całe cztery lata nauki w Howarcie, Remus ani razu nie widział jej bardziej rozeźlonej, niż podczas tych kilu krótkich minut, kiedy to z mistrzowskim opanowaniem uspokoiła wszystkich na sali, ustawiła pierwszaków w rzędzie, po czym nadal utrzymując pokerową minę, zaprowadziła ich na górę. I dopiero kiedy weszli do jej gabinetu, urządzonego w iście purytańskim stylu, dała popis swojej złości. Nie, poprawił się Lupin, to nie była złość, to była istna furia, niszczycielska siła porównywalna do oka cyklonu lub erupcji wulkanu, z całą tą lawą, dymem i innymi bajerami.

 - Wasze zachowanie było doprawdy karygodne... Potter, Black, po was mogłam się tego spodziewać... - zawiesiła złowrogo głos (choć, po prawdzie, teraz wszystko co robiła wydawało mu się złowrogie).

          Jak się domyślacie tutaj wspomniani wyżej osobnicy wymienili ukradkiem nie tak znowu niewinne uśmiechy po czym, nadal z jakąś niepojętą ekstazą w oczach, wlepili wzrok w opiekunkę odwołująca się właśnie do najwyższych mocy o zesłanie jej cierpliwości.

 - Ale wy! Pettigrew, naprawdę sądzisz że twój ojciec będzie zadowolony?

          Nieruchome spojrzenie kobiety spoczęło na truchlejącym ze strachu Peterze, by zaraz przenieść się na niego.

 - A ty, Lupin – zaczęła znowu, tym razem o wiele cichszym i łagodniejszym głosem. - Profesor Dumbledore nie będzie zachwycony. Sam uznał, że będziesz naprawdę dobrym prefektem.

          Z całą mocą na jaką było ją stać, podkreśliła nazwisko dyrektora, bacznie obserwując reakcję Lupina. Chłopak zwiesił głowę, bo nie mogąc opanować irytacji zbierającej się w każdym zakamarku jego ciała, chciał jej chociaż tak ostentacyjnie nie pokazywać. A miał co ukrywać, oj miał. Czemu ciągle straszyła go Dumbledorem? Czemu wszyscy to robili? Jasne, był wdzięczny dyrektorowi za to co zrobił, ale nauczyciele, przy każdej wpadce, wypominając mu to co dyrektor dla niego zrobił, jakie zasady złamał, tylko podkreślali jego odmienność. Nie dawali mu zapomnieć, że nie znalazł się tu na takich warunkach jak reszta. I pod żadnym pozorem nie był im równy.



***



          To było naprawdę irytujące. Miał tu na myśli te mówki nauczycieli, które zawsze wygłaszali z przemądrzałą miną, kiedy ktoś, zazwyczaj był to któryś z huncwotów, coś zbroił. Zupełnie jakby to robiło na kimś wrażenie! No okej, może na niektórych i robiło, taki Peter na przykład prawie dostawał spazmów, a Remus wyglądał jakby mały potwór zwany poczuciem winy już zżerał go żywcem. Podczas kiedy pozostała dwójka wychodziła z siebie, zarówno on, jak i Syriusz, zajęli się trudną sztuką przywołania na twarz niewinnych min, posyłając sobie jednocześnie ukradkowe uśmiechy. Ale kiedy nauczycielka doszła do wyliczania słabych punktów ich planu, James zaperzył się. Już chciał poinformować McGonagall o rzuconych przez siebie zaklęciach na miotły, i już, już otworzył usta, kiedy poczuł jak Remus wymierza mu sójkę w bok.

 - Au! - wyszeptał w stronę chłopaka, całkowicie ignorując w tym momencie kobietę..

          Lupin wykonał pantomimę zakluczenia ust, po czym wskazał na nauczycielkę z miną mówiącą: „Ogarnij, kretynie!”. Rogacz pochylił się w kierunki szatyna, po czym posłał przyjacielowi spojrzenie, które w zamierzeniu (i tylko w zamierzeniu)miało być niewinne.

 - Czy jest jakiś problem, panie Potter?

          Okularnik natychmiast się wyprostował, bawiąc się przez chwilę myślą, że żaden facet ceniący sobie życie, nie próbowałby nawet zignorować stojącej naprzeciw niego kobiety, kiedy dotarła do niego przykra świadomość, że owa kobieta właśnie na niego patrzy, mało tego; oczekuje odpowiedzi.

 - Nie, pani profesor. - Uśmiechnął się, tym porozumiewawczym uśmiechem, który zawsze działał na Slughorne'a, kiedy zdarzało mu się przyłapać ich na „pożyczaniu” niektórych jego eliksirów.

          Niestety zapomniał w swej ignorancji, że McGonagall nie była starym ślimakiem, a jego żałosna mina zdolna w mgnieniu oka skruszyć gołębie serce mistrza eliksirów, nie miała najmniejszych szans w wojnie w posępną twarzą Minerwy. Jednak zamiast – co zrobiłby każdy o choćby przeciętnym ilorazie inteligencji i normalnej dawce instynktu samozachowawczego - z pokorą przyjąć karę, on, podburzony myślą, że przecież nie godzi się, żeby huncwot odchodził z podkulonym ogonem, znów otworzył usta... I znów nie dane mu było dokończyć – czy choćby rozpocząć – zdania, tym razem przez Syriusza.

 - Ale pani profesor – zaczął Black, czujnie obserwując kobietę. - Skoro rok się jeszcze tak naprawdę nie zaczął, to chyba nie będziemy mieli odjętych punktów – dokończył szybko.

          Remus uderzył się w czoło, bolejąc nad nagłą, choć niezupełnie niespodziewaną utratą resztek
zdrowego rozsądku przez przyjaciela, ale McGonagall zamiast, jak spodziewał się James, obdarzyć Syriusza drwiącym spojrzeniem doświadczonego demona z ostatniego kręgu piekieł, zrobiła coś niesamowitego: uśmiechnęła się.

 - Nie, Black, nie zostaniecie ukarani utratą punktów – powiedziała po prostu, wywołując na ich twarzach uśmiechy.

          Które zaraz zgasły, pod wpływem słów, jakie wypowiedziała potem:

 - A skoro już jesteśmy przy tej waszej karze...


Wybaczcie błędy jeśli jakieś były, ale gorączka przedświąteczna nie daje mi żyć. W dodatku od jutra do poniedziałku będę w rozjazdach i cięzko byłoby mi wtedy coś dodać. Podobało się/nie podobało się, napisz w komentarzu!

wtorek, 10 grudnia 2013

Rozdział IX

"Przygoda spotyka nas dopiero wtedy, kiedy się w nia rzucimy"
 - Muszę siusiu!

 - Gorąco mi, nie moglibyśmy już iść?

 - Ja chce do mamyyy...

          Lunatyk rozejrzał się bezradnie po tym zbiorowisku jedenastolatków. To były tylko dzieci. Dzieci, które na razie nie miały pojęcia, że James Potter nie znosi marudzenia. A James'a Pottera zawsze się słuchało. Nie powstrzymało to jednego chłopca od głośnego pochlipywania, co powodowało coraz większą zmarszczkę między brwiami okularnika. Remus dawał mu jeszcze maks minutę zanim pęknie.

 - Czy możecie się w końcu zamknąć?! - Wrzasnął po chwili chłopak, zgodnie z przewidywaniami. - Pete, masz te miotły?

          Blondynek pokiwał z zadowoleniem głową i wskazał na skupisko drewna leżące niedaleko. Remus zastanawiał się czy takie pozostawienie mioteł na ziemi, w dodatku przy obecnej wilgotności powietrza im nie zaszkodzi, ale – mając na uwadze fanatyzm Rogacza pod tym względem – nie odezwał się.

 - Ekhm! - nagle, jedna z pierwszoklasistek wydała z siebie odgłos, brzmiący jak coś pomiędzy chrząknięciem, a żabim skrzekiem.

          Wszyscy jak na komendę odwrócili się, by ujrzeć niską, przysadzistą dziewczynę, ubraną w wyjątkowo okropny sweter w kolorze krzykliwego różu. Miała krótkie strąki w kolorze ziemniaczanego brązu; jej oczy były małe i patrzyły na nich z pogardą. Remus widział jak brwi James'a unoszą się ku górze, a na wargach Syriusza błąka się ironiczny uśmieszek. Jemu zaś przyszło do głowy, że gdzieś już widział te pozbawione jakiegoś konkretnego koloru włosy i małe czarne oczka, także chrząknięcie brzmiało dość znajomo...

 - Czego, mała? - Peter stanął obok przyjaciół, jednak jego ostre słowa traciły na znaczeniu przy wątłej postaci.

          Dwaj pozostali chłopcy natychmiast pospieszyli mu na pomoc, ale właścicielka różowego paskudztwa nie wyglądała na speszoną. Przeciwnie jeszcze wyżej zadarła głowę i z zaciętą miną odezwała się:

 - Chcę wiedzieć gdzie nas zabieracie. Czy nie powinnyśmy już być w zamku?! - Głos miała nieprzyjemny i skrzekliwy.

 - Spokojnie, zaraz ruszamy. Dotrzecie do szkoły w wyjątkowo widowiskowy sposób. - Przez twarz Rogacza przemknął pełen samozadowolenia uśmiech.

          Syriusz znudzony oparł się o drzewo, a Lupin nadal z zainteresowaniem wpatrywał się w postać stojącą przed nim. Czuł że zaraz głowa zacznie mu dymić, ale nie chciał odpuścić. On ją już gdzieś widział.

 - Na co właściwie czekamy? - zapytał Łapa, ze znudzeniem odgarniając grzywkę.

 - Nie na co, a na kogo, Łapciu. Czekamy na wsparcie.

          Tą enigmatyczną wypowiedź przerwało James'owi wycie kojota, dochodzące z krzaków. Moment, Remus natychmiast się zreflektował. Kojoty? W Hogsmeade? To on już zwariował, czy to przez te czekoladki, które podsunął mu Peter? Poza tym, owy zwierz, brzmiał trochę jakby krztusił się od powstrzymywanego śmiechu; po wyrazie twarzy Syriusza poznał, że on też usłyszał tę anomalię. Rogacz natomiast, z miną uradowaną jakby właśnie wygrał na loterii nową miotłę, podszedł na skraj lasu i odezwał się:

 - W porządku, możecie już wyjść.

          Huncwoci popatrzyli po sobie zdezorientowani. James Potter gadający do drzewa. Widok naprawdę warty uwagi, ale że byli właśnie na skraju lasu, z czterdziestką dzieciaków... cóż, nie było to chyba najmądrzejsze. Ale co on tam wiedział? Z drugiej strony nie mógł pozwolić żeby jego przyjaciel robił z siebie kretyna. Został jednak uprzedzony przez Łapę, który po sekundzie – lub dwóch – skrajnego szoku, podszedł do okularnika i ostrożnie kładąc mu rękę na ramieniu odezwał się:

 - Eee, Rogaś...

          Rogacz tylko machnął ręką i podszedł bliżej krzaków z zacięta miną. Kiedy po chwili nadal nic się nie działo, cofnął się niepewnie a na jego twarzy pojawiło się lekkie zażenowanie i... strach? Nie, to na pewno nie to, poprawił się natychmiast. Grymas zniknął zresztą tak szybko jak się pojawił, zastąpiony zwyczajową maską kpiarskiej pewności siebie.

 - No, to gdzie to twoje wsparcie? - zapytał Black, z rozbawionym uśmiechem opierając się drzewo.

Wybrał jednak najwyraźniej zły moment, gdyż właśnie wtedy zza drzewa dobiegł szelest a potem:

 - BUU!

 - Aaaaa!

          Lunatyk usłyszał krzyk i odruchowo zamknął oczy. Kiedy pierwszy szok minął, a Remus się uspokoił, ujrzał niewysoką szatynkę z rękami uniesionymi nad głową i robiącą zeza. Z lasu wychodziła smukła blondynka, uśmiechając się szeroko, Syriusz właśnie wydawał z siebie wrzask zdolny obudzić wszystkich mieszkańców Hogsmeade, natomiast James wpatrywał się w dziewczyny z euforią.

 - To nie w porządku, McKinnon - obruszył się Syriusz. - Jesteś okropna! - oburzył się teatralnie.
 
 - Ale to ty drzesz się jak baba.
No tak, wsparcie. Cudownie.

***



Zamęt. Tym jednym słowem można było określić to co działo się w Wielkiej Sali po wybrzmieniu słów gajowego. McGonagall natychmiast wstała i ruszyła razem z innymi nauczycielami w stronę roztrzęsionego Hagrida. Uczniowie zaczęli szeptać z paniką słyszalną w ich głosach, a co bardziej skłonne do histerii dzieci szlochały w głos. Kątem oka Lily dostrzegła – bo nie bardzo mogła usłyszeć w panującym rozgardiaszu – Amosa, próbującego zapanować nad uczniami. Uniosła brew i nie podnosząc się z siedzenia, w spokoju obserwowała jak wszyscy popadają w coraz większą panikę. I jak nikt nie zauważa kiedy Dumbledore, uśmiechający się samymi kącikami ust wstaje od stołu. Po czym powoli, jak na staruszka przystało, wychodzi z sali.



***



 - Nie wierzę że naprawdę to zrobiliście. - Alicja uśmiechała się lekko, a w jej głosie słychać było zarówno podziw jak i nutkę zdumienia.

          Syriusz wyszczerzył zęby i zaśmiał się głośno co w uszach Lupina zabrzmiało jak szczekanie psa. Potem objął James'a za szyję, zwracając się jednocześnie do blondynki:

 - Śmiałaś wątpić?

          Patrząc na jego uradowana twarz, można by dojść do wniosku, że Łapa od początku był we wszystko wtajemniczony i nie był w żadnym razie zaskoczony bliskimi relacjami Rogacza z pobliską roślinnością. Gdyby Remus nie widział go jeszcze dwie minuty temu, mógłby przysiąc, że tak właśnie było.

 - A ty skąd wiedziałaś co Rogacz chce zrobić? - odezwał się nagle Peter.

          Cała rozchichotana czwórka nagle umilkła, a cztery pary oczu zaciekawione spojrzały na Alicję i James'a. On także, bo skoro nawet huncwoci dowiedzieli się dopiero w pociągu...

 - Ach, taki tam mały zakładzik. - Chłopak wzruszył ramionami.

 - Powiedziałam mu, że nawet on nie dałby rady zwinąć wszystkich pierwszaków z peronu. Oddaję honor, Potter.

          Okularnik wzruszył nonszalancko ramionami i uniósł nieznacznie kąciki ust. Uniósł odruchowo dłoń do włosów, ale Syriusz go uprzedził czochrając mu niemiłosiernie kosmyki.

 - Hej! One wbrew pozorom były ułożone. - Nadąsał się poprawiając fryzurę.

 - Och, daj spokój Rogaś i przyznaj to w końcu, bez naszej pomocy nic byś nie zrobił.

         Syriusz spojrzał na niego spod uniesionych brwi, Peter patrzył z nadzieją, a wzrok Remusa wyrażał nieznaczną fascynację, zupełnie jakby to był jakiś ciekawy projekt na eliksiry. Okularnik jakby zmieszał się pod ich nachalnymi spojrzeniami., ale zaraz na jego ustach znów gościł uśmiech.

 - Jasne że tak. Zawsze razem, co nie?

          Cała trójka uśmiechnęła się z ulgą. Powinien był o tym pamiętać; kiedy chodziło o jego huncwocki honor, James'a nie obchodziło nic innego, i wtedy faktycznie mógł wydawać się ostatnim palantem z przerostem ego. Ale poza tym był najlepszym przyjacielem jakiego można sobie wymarzyć. Przyjacielem ich wszystkich. W końcu na tym polegało bycie huncwotem.



***



          Nienawidził pierwszego września. Po prostu nie znosił. Gdyby zależało to od niego, wymazałby ten dzień z kalendarza raz na zawsze. I nie chodziło tu do końca o szkołę; najbardziej mierziły go te ckliwe pożegnania, przytulanie i całusy. Bo gdy tak patrzył na uśmiechnięte twarze rodziców, w których oczach czaiły się łzy, w jego głowie, jakby samoistnie odtwarzała się scena pierwszego wyjazdu do szkoły tym razem z udziałem rodziny Blacków, i wyglądająca jak ponura parodia czułych rozstań jakie właśnie widział. Ojciec podał mu rękę z poważną miną, a matka przytuliła jednocześnie prawiąc morały o zaszczycie jakim było posiadanie nazwiska Black. Nienawidził pierwszego września, jak żadnego innego dnia bo zawsze wtedy był zmuszony z bolesna dokładnością oglądać to co zawsze chciał mieć. A czego nigdy nie miał dostać. Dlatego zawsze najdziksze pomysły wymyślał właśnie wtedy. I to z tego powodu przyklasnął szalonemu na pozór pomysłowi Rogacza pożyczenia (okej, niech już wam będzie: porwania) pierwszoklasistów. Tym razem było to o tyle głupie, że nawet nie umiał porządnie latać. Miotły go irytowały; potrafił co prawda wznieść się w powietrze i jakoś na niej utrzymać, czasem udawało mu się skręcić, ale to by było na tyle. To wszystko: wzbijanie się w powietrze, szybowanie na wysokości kilkuset stóp, kpienie z praw grawitacji, to była działka James'a. Zdecydowanie nie jego.

 - Wszyscy gotowi? - zapytał Rogacz spoglądając na dzieci.

 - James, jesteś pewien, ze to dobry pomysł? A jeśli coś im się stanie? Przecież większość z nich nigdy nie siedziała na miotle.

          Okularnik machnął lekceważąco ręką, ignorując obawy Remusa.

 - Uspokój się, nie spadną, na miotły są rzucone zaklęcia, jasne? - stwierdził zapytany.

          Nie ma ryzyka, nie ma zabawy, przypomniał sobie Syriusz, nagle to powiedzenie wydało mu się strasznie głupie, choć był przekonany, że to tylko chwilowe.

 - Ja nie będę lecieć na tym czymś! Zabierzcie mnie do zamku! - wydarła się mała ropucha.

          Wzniósł oczy do nieba; czy ona nie mogła się choć na chwile przymknąć? To zaczynało go naprawdę irytować.

 - James, mogę już rzucać na nią tego Cruciatusa? - zapytał beztroskim tonem, posyłając smarkuli posępne spojrzenie.

          Dziewczynka natychmiast zamilkła, spoglądając to na jednego, to na drugiego, dobiegł go stłumiony jęk Lunatyka. Rogacz natomiast, wyczuwając intencje Łapy odparł:

 - Poczekaj aż będziemy w górze. Nie będą słyszeć\ wrzasków.

          Ledwie to powiedział, odepchnął się od ziemi i po chwili już leciał. Inni, nawet pierwszaki, poszli jego śladem. Wahał się jeszcze przez chwilę, po czym sam wzbił się w nocne niebo.

Cóż, normalnie rozdział byłby dopiero w sobotę, ale że leżę chora w domu, to macie ;) Tutaj więcej takiej "właściwe" akcji i nie bardzo wiem jak mi wyszło. W sobotę więc rozdziału nie będzie bo wyjeżdżam, więc dodam go dopiero za tydzień we wtorek.
I taka mała propozyjca: jeśli do czwartku północy, uzbiera się siedem komentarzy, cała siódemka otrzyma ode mnie nowy rozdział w piątek, ale tylko jeśli uzbiera się siedem komentarzy! Nie zapomnijcie podać e-maili.
Pozdrawiam


sobota, 7 grudnia 2013

Rozdział VIII

"Cierpienie przeobraża człowieka"


Przybywałeś zawsze nocą, jak koszmarny sen. Przychodziłeś by sprawdzić czy oddycham, by móc służyć Ci uniżenie gdy się obudzę. Przybywałeś bo wiedziałeś, że się Ciebie boję. Oczy miałeś zawsze zimne i zasnute mgłą pożądania. Zwierzęcy instynkt przesłaniał jednak całe Twoje człowieczeństwo. Drapieżnik w Tobie czatował i czekał na ofiary ukryty pod maską. Wiedziałam o tym, choć nigdy nie przyjrzałam się z bliska twojej twarzy. Zawsze ją ukrywałeś niczym zbrodniarz, który tylko czeka na wyjazd właścicieli domu by móc ukraść wszystkie skarby. Moje też zabrałeś, jeden po drugim.


***


Lily śni. Wie o tym, ale nie potrafi się wyrwać choć chce. Bo doskonale zna ten sen. Niemal na pamięć, i wie co zaraz się stanie.

A jednak udaje mu się ja zaskoczyć. Zawsze tak jest; może spodziewać się ataku, ale nie ma pojęcia z której strony przyjdzie. Tym razem jest jednak trochę inaczej, on nie atakuje znienacka, powoli podchodzi bliżej, napawając się jej strachem. Bo Lily się boi. Każdej nocy demony wychodzą ze ścian i pakują jej się do głowy. Ich dotyk jest brutalny, okrutny. Zły. Zupełnie jak Jego dotyk.

Nóż świszczy przelatując obok jej głowy. Stara się nie ruszać i nie drażnić bestii, ale on nie czeka na jej reakcję. Nie czeka na nic. Potwór podchodzi bliżej, chwyta krzesło i kręci nim młynka nad głową. Z jego dłoni wylatuje kolejny nóż, mijając jej głowę o milimetry. Jest coraz bliżej, coraz bliżej, Lily wstrzymuje oddech...

Gdzieś daleko trzasnęły drzwi od przedziału. Lily usiadła nagle, wciągając gwałtownie powietrze. Rozejrzała się w popłochu, napotykając zaniepokojone spojrzenia koleżanek.

 - Wszystko w porządku, Lil? - Głos Dorcas był suchy; doskonale wiedziała jaka będzie odpowiedź.

 - Tak, w porządku.

Emma spojrzała na Lily badawczo, więc dziewczyna spróbowała przybrać trochę mniej przerażoną minę. Po zadowolonym spojrzeniu Emmeliny, poznała, że jej się to udało. Odwzajemniła spojrzenie, przy okazji zauważając coś jeszcze; obie dziewczyny miały już wyciągnięte szaty i wyglądało na to, że były teraz rozdarte między zamartwianiem się o nią, a zajęciem łazienki, zanim zrobi to ktoś inny.

 - No już, idźcie. - Wskazała dłonią na drzwi.

 - Nie pójdziesz z nami?

Potrząsnęła głową i wpatrzyła w okno, dając znak, że to koniec rozmowy. Kiedy drzwi się zamknęły, a zasłona opadła, pozwoliła sobie na pokazanie ulgi jaka ją ogarnęła. Powinna wiedzieć, ze potwora już nie ma. Odszedł razem z jej ojcem.



***



Powiedzieć że się bała to za mało. Brooklynn była, ni mniej, ni więcej, przerażona. Aż dygotała, mimo że prawie wszyscy wokół niej marudzili na niespotykaną w Szkocji duchotę. Ale na razie nie stało się nic okropnego. Nikt jej nie wyzywał, nie przewrócił, ani nawet nie popchnął; wyglądało na to, że gang Pottera zrezygnował ze swojej stałej rozrywki na rzecz innej, może zabawniejszej niż ciągłe jej poniżanie. Nie żeby narzekała; było całkiem miło rozpocząć nowy rok bez konieczności robienie z siebie widowiska, nawet jeśli wiedziała, że się nie wymiga. Ci chłopcy mieli najwyraźniej jakiś radar, namierzający ofiary losu takie jak ona. I nigdy, nigdy nie przepuścili żadnej okazji. Pomyślawszy to przyspieszyła kroku; może zdoła się jeszcze przejechać powozem przed kolejnym „przyjacielskim spotkaniem”.



***



Lily była jak w transie. Z tak samo obojętna miną przebierała się w szatę, wychodziła z pociągu i szła razem z koleżankami do powozu. Nie zwracała uwagi na zaczepki, udawała że nie słyszy rozmów, zignorowała pytania Dorcas i Emmy, czy aby na pewno wszystko z nią w porządku. Sama do końca nie wiedziała. Ale kiedy tak to wszystko robiła, ciągle wracała do niej myśl, że coś jest nie tak. I wcale nie chodziło tu o jej sen; coś było inaczej niż zazwyczaj jednak nie umiała do końca powiedzieć co. Przez całą jazdę do zamku, czuła że umyka jej rzecz zupełnie oczywista, której brak powinna była zauważyć od samego początku. A jednak nie zauważyła.





***



 - Posuń się.

 - Sam się posuń ty...

 - To nie fair, masz więcej miejsca niż ja!

Rudowłosa siedziała przy stole i z tępym spojrzeniem wpatrywała się w ścianę naprzeciw. Dzięki plakietce prefekta bardzo szybko znalazła miejsca dla całej ich trójki, więc toczone wszędzie rozmowy i kłótnie, zdawały się jej nie dotyczyć. Z drugiej strony, aż bała się pomyśleć co będzie kiedy do ich zbieraniny dołączą tegoroczni pierwszoklasiści. Wtedy na bank będzie musiała interweniować, a w tym momencie była w stanie tylko wzruszyć ramionami na widok braku miejsc i rozpłakać się, słysząc podniesione głosy. Pewnie jutro rano znienawidzi siebie za reakcję na głupie sny, które były niczym więcej jak tylko snami. Teraz jednak nie mogła się na to zdobyć; była zbyt odrętwiała.

 - Niech oni się pospieszą! Jestem głodna. - Usłyszała głos Emmy.

Ledwie dziewczyna to powiedziała, drzwi Wielkiej sali otworzyły się z rozmachem. Wszyscy obecni jak jeden mąż odwrócili się w tamtą stronę, ale zamiast szeregu przestraszonych jedenastolatków, zobaczyli tylko wielkiego jak drzewo mężczyznę z długą czarną brodą.

 - Hagridzie, czy coś się stało? - zapytał ze stoickim spokojem Dumbledore.

Olbrzym pobladł, co było widać zza burzy włosów zakrywających mu twarz.

 - Dzieciaki zniknęły!

Wybaczcie mi lekkie opóźnienie i brak komentarzy na waszych blogach, postaram się jutro nadrobić. I pamiętajcie, komentarze karmią wena.
Pozdrawiam!


sobota, 30 listopada 2013

Rozdział VII

"Żyjemy tak jak śnimy-samotnie"


Wracając do przedziału, Lily starała się wyrzucić Lupina z głowy. Chciała oczyścić umysł, odzyskać spokój ducha, czy co tam jeszcze. Ale czegokolwiek by nie próbowała, huncwoci i tak wyskakiwali na pierwszy plan. Zupełnie jak w życiu; próbujesz unikać kłopotów, a tu bum! Kłopoty znajdują ciebie. I przy okazji zrzucają ci jedzenie na głowę, jak to się przydarzyło w czwartej klasie Mirandzie z Hufflepuff'u. Lily nie lubiła huncwotów. Nie żeby pałała do nich jakąś straszliwą nienawiścią. Po prostu za nimi nie przepadała. Ot, banda chłopców, ani gorszych ani – wbrew temu co sami o sobie myślą – lepszych od innych. Cały problem leżał w tym, że kiedy byli razem, wyzwalali z siebie to, co najgorsze. A tego co najgorsze, było w nich naprawdę sporo. To wywnioskowała już dawno; od tamtej pory nie zajmowała się huncwotami. Bo co innego można powiedzieć? Popularni nastolatkowie z przerostem ego? Czwórka arogantów, zdecydowanie zbyt licznie obdarzona zaletami? Tak, Lily szufladkowała rówieśników i mało ja obchodziło, że może to być „krzywdzące”. Ją też skrzywdzili i żyje prawda? Życie jest brutalne, jak nie pasuje, nikt was tu na siłę nie trzyma. A dzielenie ludzi na kategorie, pozwalało zachować jej ustalony porządek. I nikt, nikt, nie miał prawa umknąć przed osądem. Remus Lupin jednak to zrobił.

Pozory często mylą i Lily powinna to wiedzieć. Może gdyby o tym pamiętała, wiele rzeczy potoczyłoby się inaczej. Ale cóż, to przecież nasze wybory, pokazują kim jesteśmy naprawdę. Nasza kochana panna Evans, jeszcze o tym nie wiedziała. Ale miała się niedługo przekonać.



***



 - Lily! - Mała, czarnowłosa osóbka rzuciła się na nią, gdy tylko przekroczyła próg przedziału.

Dziewczyna zachwiała się, ale – głównie ze względu na piórkową wagę brunetki – udało jej się zachować równowagę. Spięła się mimowolnie na tak jawne okazywanie uczuć i gwałtownym ruchem odsunęła od siebie domniemana napastniczkę. Czarnulka miała sięgające ramion, proste włosy, trójkątną twarz i ciemnoniebieskie oczy, a to wszystko kojarzyło jej się tylko z jedną osobą.

 - Cześć Em – przywitała się.

Emmelina Vance, zwana przez wszystkich po prostu Emmą, była miła, słodka i zawsze gotowa pomóc tym w potrzebie. Lily nigdy nie pytała, ale podejrzewała, że nie było w szkole ani jednej osoby, która by jej nie lubiła. No i była jedną z jej przyjaciółek w Hogwarcie. A skoro była tutaj Emmelina to...

 - Cześć, Dor... - odwróciła się w kierunku, w któym jak myślała, siedzi dziewczyna i  głos uwiązł jej w gardle.

Zamiast widoku mnóstwa kędzierzawych, brązowych loków, jakich się spodziewała, jej oczom, ukazała się blada blondynka z prostymi jak drut włosami. Evans aż usiadła z zaskoczenia. Tuż przy głowie, włosy zdawałaby się być prawie białe, a końcówki straszyły wyjątkowo neonowym odcieniem żółtego. Fryzury dopełniało morze lakieru, jaki świeżo upieczona blondynka, zużyła na włosy, żeby przypadkiem się nie kręciły. Jakoby na deser, oczy podkreślone zostały grubą czarną kredką, rozmazaną na całej górnej powiece. W tym momencie nawet ona nie potrafiła wykrzesać z siebie jakiegoś wymijającego komentarza. Więc zamiast „cześć Dorcas, jak wakacje”, powiedziała pierwszą rzecz, jaka cisnęła jej się na usta, mianowicie;

 - Coś ty z sobą zrobiła? - Słowa Lily, zadziwiająco spokojne, a nawet jakby lekko rozbawione, dało się słyszeć w powietrzu, jeszcze chwilę po tym, jak je wypowiedziała.

Meadowes tylko uniosła w odpowiedzi brwi i poprawiła się na fotelu, unosząc wyżej, najwyraźniej bardzo dumna ze swojej nowej fryzury. Która była – mówiąc eufemistycznie - bardzo oryginalna.

 - Właśnie dokonałam samorealizacji. Mój cel życiowy jest już wypełniony. Mieć platynowe włosy, które nie ruszają się kiedy ruszam głową.

Odzyskać spokój ducha. No pewnie.



***



Brooklynn Vance siedziała w przedziale sama. Nikogo to specjalnie nie dziwiło; ludzie po prostu ją mijali, nawet nie próbując się zatrzymać. Jej też już to nie dziwiło. Osamotniona siadała na posiłkach, na lekcjach, wieczory też spędzała w pokoju wspólnym, tylko w towarzystwie swoim i wybranej książki. Nie wynikało to z tego, że Brook nie lubiła ludzi, czy była nietowarzyska. Ona się po prostu bała. Kiedy przyjechała do Hogwartu po raz pierwszy, była zafascynowana. Wychowana w rodzinie półkrwi, była obeznana w pewnym stopniu z magicznym światem, ale tu było tyle ciekawych rzeczy... Duchy, nowe lekcje, mówiące obrazy, magia promieniowała z każdego zakamarka tego zamczyska, które, pomimo przytłaczających rozmiarów, sprawiało tak przyjazne wrażenie. Szybko okazało się jednak, że nie dla wszystkich jest to takie ciekawe; niektórzy z jej rówieśników, niezmiernie znudzeni lekcjami, znaleźli sobie inne zajęcia. I ona często w nich uczestniczyła.

 - Grubaska!

 - Trądzikowy potwór!

 - Jesteś żałosna, naprawdę żałosna.

 - Jak mogli wpuścić coś takiego do naszej szkoły?!

Później wszystko się zmieniło; schudła, poprawiła jej się cera, włosy stały się lśniące. A dawni prześladowcy nagle zmienili się w najlepszych przyjaciół. Jednak gdzieś wewnątrz niej, nadal siedziały stare lęki. Poczucie upokorzenia i odrzucenia, które kiedyś towarzyszyło jej codziennie, nie chciało odpuścić i nigdy nie dawało o sobie zapomnieć tak naprawdę. Przez większość dnia wszystko było dobrze; uczyła się, jadła, spała, czasem nawet udawało jej się z kimś porozmawiać. Ale strach ciągle czaił się gdzieś po powierzchnią jej skóry i przypominał o sobie w najmniej odpowiednich momentach. Gdyby ktoś ją wtedy dostrzegł, mógłby stwierdzić, że wyglądała pięknie; silnie i słabo zarazem. Jednak nikt nie patrzył. Przecież Brooklynn zawsze była sama.



***



 - No więc Glizdogon ukradnie miotły... - James spojrzał na przyjaciela, który aż zbladł na myśl o kradzieży.

- Och, wyluzuj, później oddamy. - Potter przewrócił oczami zirytowany.
Blondyn zadrżał, ale nie sprzeciwił się.
 - Łapa, odwrócisz uwagę Hagrida.

Remus siedział i patrzył jak James objaśnia ideę swojego wspaniałego planu. Jednocześnie zastanawiał się, jak to było, że zarówno Peter, jak i Syriusz, zawsze go słuchali. On zresztą też; choć pomysł przyjaciela zupełnie do niego nie przemawiała, był niezdolny do jakiegokolwiek sprzeciwu. Rogacza po prostu nie dało się nie posłuchać. Kiedy jednak brunet zwrócił się do niego poczuł... Wątpliwości? Wyrzuty sumienia? Sam nie wiedział

 - A ty, Luniu, pójdziesz razem ze mną. - Lupin zawahał się pod badawczym spojrzeniem ciemnych oczu.

To kawał, tylko kawał, próbował przekonać samego siebie. Nie robili nic złego, prawda? W końcu zebrał się na odwagę i prostując plecy, pokiwał głową. Zupełnie niepotrzebnie. Cała czwórka przecież wiedziała, że choć mogło na takie wyglądać, to nie było pytanie. James Potter nigdy nie pytał.



***



Kosmyk czarnych jak węgiel włosów, miarowo podskakiwał górę z każdym oddechem właścicielki. Długie, czarne rzęsy, rzucały cienie na zaróżowione policzki. Śpiąca Emmelina wyglądała jak aniołek. Dorcas również spała. I choć podczas snu jej włosy rozczochrały się, lakier nie pozwalał wrócić im do naturalniejszej pozycji, a kolor farby trochę Lily przerażał, nadal wyglądała całkiem dobrze. Obie dziewczyny były ładne, mądre i miłe, choć Dorcas zazwyczaj udawało się ukrywać tę cechę pod grubą warstwą snobizm i arogancji. A jednak nigdy nie nazywała ich swoimi przyjaciółkami. Przyjaciel powinien wiedzieć o tobie wszystko i Lily wiedziała naprawdę dużo o... osobach, z którymi dzieliła przedział. Emma i Dorcas nie wiedziały o niej prawie nic. I choć często usychała z tęsknoty za kimś, kto by jej współczuł, kto by o wszystkim wiedział, kto by wysłuchał, to nie zamierzała o tym rozmawiać. Z nikim. Nigdy.
 
Okej, odwołuję. Poprzedni rozdział nie był zapchajdziurą, TO była zapchajdziura. W ogóle nie miałam pojęcia co napisać, daję słowo; jak kiedyś dorwę tę moją wenę to skopię ją równo. Mam nadzieję, że jednak nie dbierzecie tego tak źle, poza tym następny rozdział powiniem być lepszy. Taa, właśnie: powinien, bo jak będzie to nie wiem. No ale nie będę się już żalić. Pozdrawiam wszystkich serdecznie.
EDIT. No proooszę, komentujcie, to rozdział będzie szybciej ;)

poniedziałek, 25 listopada 2013

Rozdział VI


"Czasem trzeba wybaczyć, choć przepraszam, było nieme"
 
 
 
Przed nią stał Severus Snape ze skruchą wypisaną na twarzy. Lily uniosła brwi i założyła ręce na piersi, opierając się pokusie rzucenia przyjacielowi na szyję.

 - Lily... - chłopak zająknął się.

Dziewczyna zaczęła przytupywać nogą, jawnie okazując irytację, choć jej serce zabiło szybciej; nadal go obchodziła, nie obraził się na nią.

 - Zachowałem się jak kretyn...

 - To ci nowość – wtrąciła złośliwie.

Wąskie usta chłopaka rozciągnęły się w niemal niewidocznym uśmiechu. Znał Lily nie od dziś i wiedział, że jej złośliwości to dobry znak. Chłodna obojętność w jej wykonaniu była o wiele gorsza. Z wściekłą Evans potrafił dać sobie radę, ale kiedy przestawała się odzywać – to dopiero był problem. A ona oczywiście wiedziała, że on wie. I kazała mu ciągnąć tę rozmowę, bo miała ochotę popatrzeć jak prosi o wybaczenie.

 - Ja... hm, chciałem cię, przep...porozmawiać... - urwał widząc, że dziewczyna unosi rękę.
 - Przeprosić za to, że rzuciłeś we mnie eliksirem? No wiesz, tym wyżerającym skórę do kości? A może porozmawiać o tym, jak nazwałeś mnie zdrajczynią? - zatrzepotała rzęsami.

Severus drgnął, jakby go uderzyła, co wywołało w niej nagłe wyrzuty sumienia. Zawsze pocieszali siebie nawzajem, nie chciała go teraz dobijać. I nie ważne, że to wszystko była prawda.

 - Co powiesz na nierozmawianie? - Dziewczyna weszła do pociągu i szybkim krokiem zaczęła przemierzać korytarz. - Uwierz mi, nierozmawianie jest świetnym wyjściem z wielu sytuacji. No i nie chcemy przecież, żebyś stracił swoją łatkę podłego drania co? - spytała z pokrętnym uśmieszkiem.

Chłopak przewrócił oczami, ale Lily zauważyła igrający na jego wargach uśmiech. Nagle zatrzymała się przed jednym z przedziałów i stanęła przodem do przyjaciela. Na jej twarz wstąpiła powaga, a na jego ramieniu wylądowała smukła dłoń dziewczyny.

 - Ale pamiętaj, teraz jestem prefektem. Czyli koniec z pokątnym warzeniem eliksirów, masz przestrzegać zasad! - upomniała go surowo.

Severus wyglądał jakby nagle ktoś mu powiedział, że Boże Narodzenie zostało odwołane. Albo – jako że jej przyjaciel nie znosił „tego całego pretensjonalnego kiczu” - nadeszły wcześniej. Lily mrugnęła do niego i - by miał pewność, że żartuje, powiedział:

 - Mam cię! - po czym teatralnie machając końcówkami palców, zatrzasnęła za sobą drzwi od przedziału.



***



Lekko zmieszany przemierzał korytarz, w poszukiwaniu przedziału prefektów. Jego przyjaciele nic nie powiedzieli na widok odznaki; mało tego, wyglądało nawet, że się ucieszyli. Jak to James mówił – zawsze dobrze jest mieć wtyki. Kiedy opuszczał przedział, miny im trochę zrzedły, ale starali się nie tracić swojego animuszu. Tak więc teraz Remus, obarczony brzemieniem plakietki i wielkiego poczucia winy, szedł, szukając miejsca zebrania. Naprawdę nie wiedział co Dumbledore chciał osiągnąć, powierzając mu te funkcję. Miał nadzieję zyskać choć śladową kontrolę nad huncwotami? Ci nawet pod stałym nadzorem wszystkich aurorów z ministerstwa znaleźliby sposób by się wymknąć i dyrektor na pewno świetnie to wiedział. Chciał wzbudzić w nim poczucie winy? Było już za późno; jego sumienie wrzało z każdym rzuconym przez przyjaciół zaklęciem, ale – bądźmy szczerzy – co mógł zrobić? Kazać im przestać? I tak by nie posłuchali. Odjąć punkty? I tak by tego nie zrobił. A oni o tym wiedzieli. Nagle jego oczom ukazała się burza rudozłotych loków, a potem łups! Leżał już na ziemi.

 - Przepraszam – powiedział do dziewczyny, podnosząc się z ziemi.

Już tak miał. Nauczył się przepraszać, nawet jeśli nie był niczemu winny, dokładnie tak jak teraz. Rudowłosa rzuciła mu nieodgadnione spojrzenie zielonych oczu, i wtedy Remus ją rozpoznał; to była ta znajoma Smarke... znaczy Sverusa, poprawił się szybko w myślach.

 - Nie zauważyłam cię – wyjaśniła cichym, melodyjnym głosem. Nie były to przeprosiny.
 - Jestem Remus. - wyciągnął rękę na powitanie. - A ty... Lily, tak?

Znowu wbiła w niego to swoje świdrujące spojrzenie, które wydawało się być tym razem rozbawione.

 - Wiem kim jesteś. I wiem po co przyszedłeś. - wskazała dłonią najpierw na jego odznakę, a później na swoją. - Wejdziemy?

Machinalnie pokiwał głową, starając się otwarcie na nią nie gapić. Nie żeby był próżny, ale zazwyczaj dziewczyny widząc go, kojarzyły też jego przyjaciół, co powodowało niezliczone rumieńce i jąkania. Lily Evans – bo właśnie uświadomił sobie, jak dziewczyna się nazywa - zdawała się być niemal tak samo pewna siebie jak James czy Syriusz. Więc jakim cudem nikt jeszcze na nią nie zwrócił uwagi?



***



Lily opadła na krzesło obok szóstorocznego prefekta krukonów i odetchnęła głęboko. Może nieco zbyt głośno. Zignorowała kilka zdziwionych spojrzeń pod swoim adresem, starając się uspokoić swoje serce. Właśnie rozmawiała z Remusem Lupinem i – o dziwo – nie zrobiła z siebie takiej kretynki jak zazwyczaj kiedy rozmawiała... no cóż, z kimkolwiek. Jasne, nie powiedziała za dużo, ale jej zmysł biernego obserwatora nie dał o sobie znać tak dotkliwie jak zazwyczaj. Choć oczywiście mogło być lepiej. Ale on był popularny. Przyjaźnił się Potterem i Blackiem, to że się w ogóle do niej odezwał było cudem samym w sobie. No, chyba, że koledzy nie zdążyli go jeszcze zarazić swoim egocentryzmem, lub Lupin wykazywał jakiś rodzaj zadziwiająco wytrzymałych przeciwciał. Tak, czy tak, na swoje usprawiedliwienie miała szok. Poza tym, kiedy człowiek spodziewa się, że lada chwila, oberwie czymś w twarz, to nie w głowie mu gadki-szmatki o pogodzie. Czy on naprawdę nie zdawał sobie sprawy z czyją przyjaciółką rozmawia? Miała pełne prawo go nienawidzić, a on się do niej uśmiecha! Takim oto sposobem – ukryta za maską obojętności – kontemplowała osobę Remusa Lupina, nie zauważając, że właśnie się do niej zbliża. I uśmiecha się. I siada obok niej. A ona miała nadzieję na spokojnie spędzoną godzinę. Och, szlag by to.





***



 - Ale chyba nie myślicie, że Lunio będzie próbował nas powstrzymywać? - zapytał Peter cichym głosikiem.

Coś w wyrazie jego twarzy mówiło James'owi, że chłopak ma nadzieję, iż tak właśnie będzie. Z jakiegoś powodu strasznie go to wkurzyło.

 - Wyluzuj Glizdek, Remus to huncwot z krwi i kości. Nie da się przekonać byle plakietką – stwierdził Syriusz przyglądając się przechodzącej korytarzem grupce dziewczyn.

Rogacz pokiwał głową na znak zgody, nie przestając bawić się różdżką. Coraz lepiej rozumiał Łapę i jego irytację. Pociąg ledwie ruszył, a on już miał ochotę coś zaplanować. Jednak bez Lunatyka w roli stratega, szło im wyjątkowo opornie. Zerknął na twarze przyjaciół; bezbrzeżnie znużone, prawdopodobnie były kopią jego miny. Trzeba wziąć sprawy w swoje ręce, zadecydował.

 - Dobra, mam pomysł.



***



 - Więc pamiętajcie: włóczenie się po zamku w nocy, minus dwadzieścia punktów, obrażanie prefekta minus dziesięć, przyłapanie na przenoszeniu przez korytarz zakazanych przedmiotów minus piętnaście punktów... - głos Amosa Diggory'ego niósł się po przedziale, a Lily umierała z nudów.

Z każdą sekundą była coraz bardziej przekonana, że zrobienie awantury u Dumbledore'a i w konsekwencji miesięczny szlaban, to wręcz wspaniała alternatywa dla niesamowicie nudnych spotkań prefektów. Nawet jeśli prowadził jej Amos Diggory, który mimo wielkiej urody, nie miał za grosz osobowości. No bo naprawdę, kto normalny odczytywałby liczącą ponad dwieście punktów listę zakazanych przedmiotów? I to trzy razy, żeby „zapadło wam w pamięć”. Lily naprawdę miała dość. Jak na razie, jej prefektura przebiegała dokładnie tak, jak to sobie wyobraziła: irytująco i bez wyrazu. Jedynym zaskoczeniem, była cisza ze strony krzesła po jej prawej gdzie siedział Lupin. Nie rozmawiał, nie żartował, nie śmiał się. Aż zaczęła się zastanawiać, czy czasem źle go nie oceniła. Zazwyczaj po prostu omijała tę rozgadaną grupkę wzrokiem, wszystkich pakując do jednego worka. Błąd, Lily. Tak, to trzeba zdecydowanie naprawić. Ale może nie teraz, pomyślała widząc nienaturalnie uprzejmy uśmiech, wykwitający na twarzy Remusa. Taa, później, obiecała sobie, zdecydowanie później.



Mam nadzieję, że wybaczycie mi tą kolejną zapchajdziurę, która jednak musiała sie tu pojawić. Liczę na wybaczenie, ze względu na dość szybkie dodanie owego zapychacza.
Pozdawiam i tradycyjnie proszę o komentarze.

niedziela, 24 listopada 2013

Rozdział V


"Najlepszym przyjacielem jest ten, kto nie pytając o powód smutku, potrafi sprawić, że znów wraca radość"
         
       
         
         Dorea Potter uwielbiała poranki. Te cudowne chwile sam na sam z mężem, kiedy nie musieli jeszcze wstawać, tylko mogli pozwolić sobie na spokojne leżenie w łóżku, podjadając śniadanie przyniesione do łóżka przez skrzaty. Oczywiście – dziś było nieco inaczej. Pierwszy września nadszedł niepokojąco szybko, a wraz z nim czas odjazdu chłopców do szkoły. Wiedziała, że będzie teraz skazana na kilkumiesięczną tęsknotę, nim nadejdzie Boże Narodzenie i wiedziała, że powinna korzystać z ostatnich wspólnych chwil przez wyjazdem. Ale z drugiej strony łóżko było takie wygodne, a dom taki cichy... Aż szkoda by było nie skorzystać. Jak można by się spodziewać, w chwili gdy to pomyślała...
 
***

         – Blaaaaaaack! – Ciszę przerwał donośny krzyk latorośli państwa Potterów.
         James, całkowicie ubrany, o nieludzkiej, jak dla niego, godzinie dziewiątej rano, stał przy swoim kufrze, rozrzucając pieczołowicie złożone przez matkę ubrania. James rzadko wpadał w panikę i teraz też było mu do niej daleko. Nie mógł jednak ukryć, że był trochę poddenerwowany. Gdzie była ich księga?!
         – Wołałeś mnie Rogasiu? – Czarnowłosa głowa przyjaciela pojawiła się w drzwiach.
           Z niewiadomych powodów Syriusz nadal paradował ubrany wyłącznie w bokserki i czarną, skórzaną kurtkę, która nosiła ślady długiego użytkowania – James wiedział, że była to jedyna rzecz, jakiej Łapa nie zamienił na inną, gdy tylko zrobiła się znoszona. Dewiza wyrzucania wszystkiego kiedy już się czymś znudził, zdawała się dotyczyć prawie wszystkiego w życiu jego przyjaciela - wyłączając Huncwotów oraz nieśmiertelną kurtkę oczywiście. Teraz jednak nie był w nastroju na kontemplowanie szczegółów stroju Syriusza i od razu przeszedł do rzeczy.
           – Księga zniknęła! – Okej, może był nieco bardziej niż trochę spanikowany.
           Jakiś niewielki ułamek jego mózgu, widząc minę Syriusza, miał ochotę zwinąć się ze śmiechu na podłodze, zrobić zdjęcie i rozwiesić na drzwiach wszystkich dormitoriów w Gryffindorze, ale w tej chwili zbyt zajęty był przeczesywaniem wzrokiem zawalonej ciuchami podłogi. Black, natomiast wahał się między zdziwieniem a zdenerwowaniem, przy czym jego przystojna zazwyczaj twarz zdawała się prezentować nieco gorzej niż zwykle. Kąciki ust Jamesa powędrowały lekko ku górze, dając wyraz jego złośliwej satysfakcji.
           – Pytałeś twojej matki?
           Spojrzał na przyjaciela zatroskany. Albo Syriuszowi odbiło, albo to on dostał czymś mocno w głowę. Pierwsza opcja, choć nie całkiem niespodziewana, była jednak dość niepokojąca. Druga też nie nastrajała go optymistycznie, w końcu to on zawsze był tym odrobinę bardziej odpowiedzialnym z ich dwójki. No, przynajmniej zazwyczaj.
           – Co ty, zaufaj czasem przyjacielowi. – Łapa wyszczerzył zęby. – My się naszukamy, a tu przecież wystarczy zwykłe „Accio”. A twoja mama to taka pomocna kobieta...
           James załapał w lot, po raz kolejny wychwalając ich wykształconą przez lata umiejętność komunikacji niewerbalnej. Syriusz natomiast, pełen zapału, wybiegł z pokoju drąc się wniebogłosy:
           – Ciociu!
           Chłopak wolał nie zastanawiać się, co jego matka pomyśli o stroju jego przyjaciela. Nie chciał przecież nabawić się nerwicy już pierwszego września. Będzie na to dość czasu w ciągu roku szkolnego; był dziwnie pewien, że Lunatyk nie podaruje im paru umoralniających pogadanek, niemal zawstydzających ilością patetycznych słów samego Dumbledore’a. Tymczasem zbliżający się coraz bardziej, pełen zdenerwowania głos Łapy poinformował go, że powinien przynajmniej postarać się upchnąć wszystkie rzeczy z powrotem do kufra.
           – No i wtedy powiedziałem mu: Jak mogłeś? Nie masz za grosz szacunku do pieniądza, a on powiedział...
           James przewrócił oczami, starając się zdusić narastający napad śmiechu. Naprawdę podziwiał Syriusza za to, że w sytuacji takiej jak ta potrafił zachować powagę.
           – No i widzisz, ciociu, zero poszanowania dla cudzej pracy, jak słowo daję... –Black pokręcił głową z mistrzowsko udawaną dezaprobatą, stając nagle w drzwiach.
           Rogacz zauważył jak kąciki usta Dorei zadrżały. Skupił się na utrzymaniu skruszonej miny, oddając przyjacielowi część zadania, polegającą na odwróceniu uwagi pani Potter.
           – I dlatego po prostu musisz pomóc nam znaleźć tę sakiewkę. - Oczy Łapy patrzyły wzrokiem zbitego psa.
           Sakiewka z pieniędzmi leżała oczywiście na biurku, zaraz za pokaźną kolekcją książek o quidditchu. Sam ją tam w końcu położył, ale pozostawianie matki w błogiej nieświadomości uważał niemal za swój obowiązek, zapewniający jej spokój, taki, jaki mogła mieć, mieszkając z nim pod jednym dachem. No i nie chciał narażać się na ochrzan. Dlatego teraz spokojnie patrzył jak matka przemierzyła pokój i z lekkim politowaniem na twarzy, sięga po jego zapas pieniędzy na ten rok.
           – O to chodziło? - zapytała, rozbawiona zezując na Syriusza.
           Jak na komendę skinęli głową. James pomyślał, że jego matka musiała być naprawdę zmęczona. Nigdy wcześniej nie dała się nabrać na takie sztuczki i chłopak miał niemal wrażenie, że zaraz roześmieje się, mówiąc, iż następnym razem powinni się bardziej postarać. Nic takiego się nie stało. Dorea zwyczajnie podała mu sakiewkę, a potem, nadal uśmiechając się lekko, wyszła z pokoju.
           – Masz różdżkę? – Dobiegło go z drugiego końca pokoju.
           – Wątpisz? – Wyciągnął rękę z artefaktem zabranym przed chwilą matce.
           Syriusz skinął głową z uznaniem. James, nie wahając się, wypowiedział formułę zaklęcia, a po chwili przez drzwi wleciała nieco zakurzona księga huncwotów. Chłopak z triumfalnym uśmiechem na ustach wrzucił ją do kufra i zatrzasnął wieko. Syriusz wyszczerzył zęby i ruszył do pokoju, zgarniając przy okazji spodnie. Potter odetchnął z ulgą; znowu wszystko się udało.
           – James!!! Gdzie jest moja różdżka?!
           Okej, może nie tak zupełnie wszystko.
 
 
***
 
           Jeszcze tylko dwadzieścia metrów. Oddychaj, Lily, oddychaj. Piętnaście. Nie patrz im w oczy. Dziesięć. Zaraz będzie po wszystkim. Dziewczyna miała wrażenie, że każda sekunda ciągnęła się godzinami, a każdy krok był tak ślamazarny, jakby coś ciągnęło ją ku dołowi i nie pozwalało się ruszać. Naprawdę nie znosiła tych chwil, kiedy zmuszona była prześlizgiwać pod pełnymi zdumienia (i pogardy, Lily, przecież to widzisz) spojrzeniami, zanim znów znajdzie się w świecie, w którym jest normalna. W którym wszyscy są tacy jak ona. Magiczni.
           Nigdy nie rozpędzała się przed wejściem za barierkę. Uważała to po prostu za głupie. Kto normalny biegłby na środku dworca, prosząc się o walnięcie w ścianę? Na pewno nie ona, nawet jeśli w jej normalność wpisywało się zamienianie mebli w zwierzęta i lewitowanie przedmiotów za pomocą różdżki. Także tym razem po prostu podeszła i, jakby nigdy nic, oparła się o barierkę. A kiedy otworzyła oczy i zobaczyła tą wielką, dymiąca lokomotywę, poczuła ulgę. To było trochę jak pierwszy haust powietrza po długim przebywaniu pod wodą. Życie znowu wracało na właściwe tory. A ona wracała do domu. I kiedy już miała wsiąść do pociągu, z zamiarem poszukania przyjaciółek...
 
***
 
 
           – Nuuudzę się! – Syriusz wydął wargi jak małe dziecko.
           James, który słyszał dziś to zdanie już dwudziesty raz (niezły wynik, biorąc pod uwagę, że nie było nawet jedenastej) miał ochotę przywalić głową o ścianę. On wyjątkowo nie miał ochoty na robienie kawałów – mogła mieć z tym coś wspólnego reprymenda, jaką dostał rano od matki – ale zapał Łapy zaczynał powoli mu się udzielać. Nocne latanie nad doliną Godryka nie mogło dostarczyć mu tylu wrażeń, co stare dobre psikusy z przyjaciółmi. Zanim jednak miał okazję coś powiedzieć, odezwał się Black.
           – No proszę, witaj rozrywko! – Syriusz z triumfalną miną wskazując na coś za plecami Rogacza.
           Łapa zignorował jęk Remusa szczerząc zęby w nieco zbyt szerokim, by mógł uchodzić za normalny, uśmiechu. James odwrócił się i wtedy ją zobaczył. Zlustrował dziewczynę wzrokiem -  ruda, całkiem ładna, ale mogłaby się nieco opalić. Nie mógł nie zauważyć łakomych spojrzeń posyłanych jej przez osobników płci męskiej z całego peronu, ona jednak zdawała się być zupełnie tego nieświadoma. Nadal spokojnie rozmawiała sobie ze stojącym obok chłopakiem. Chłopakiem, którym był – o zgrozo! – Smarkerus. Syriusz najwidoczniej też zdążył zauważyć niecodzienne towarzystwo ślizgona, bo ruszył w kierunku pary.
           – Nie! - zatrzymało go wyciągnięte ramię Lupina. - Nie moglibyście choć raz pozwolić mu zacząć roku w spokoju?
           Szatyn zaakcentował dwa ostatnie słowa.
           – Och, daj spokój, Luniu – James odwrócił wzrok od dziewczyny, zdążył więc zobaczyć, jak jego przyjaciel wznosi oczy do nieba, zwracając się do Remusa. - Powinien się cieszyć z takiego wspaniałego, inteligentnego...
           – Skromnego – wtrącił James z huncwockim uśmiechem.
           – Wspaniałomyślnego – kontynuował Black.
           – Skończyliście?
           – Prawie. Dodajmy do tego jeszcze przystojnego towarzystwa jak nasze. Poza tym, ktoś musi uratować tę biedną dziewczynę.
           Teraz z kolei Remus przewrócił oczami. On już dobrze wiedział c o Łapa miał na myśli. I że na pewno nie chodziło tu o ratowanie.
           – Ach, mój drogi, wydaje mi się, że nie doceniasz naszego drogiego Smarkerusa. Ta dziewczyna mogła się tam znaleźć z wielu powodów – James uśmiechnął się na widok ich niedowierzających min i zaczął wyliczać. – Przegrała zakład, ulitowała się...
           Cała trójka wybuchnęła śmiechem, choć w głosie Lupina słychać było lekkie wyrzuty sumienia. James obiecał sobie porozmawiać z nim o tym później, ale jego uwagę szybko przykuło pogardliwe spojrzenie czarnych jak węgiel oczu. Uśmiechnął się kpiąco do Snape'a i poczuł jak ulatują z niego resztki litości dla chłopka. Syriusz miał rację; pora się zabawić.


 



sobota, 16 listopada 2013

Rozdział IV

"Przeznaczenie jest pojęciem przerażającym. Nie chcę być skazana przez los. Chcę wybierać."
         
         
          Lily oparła się o zamknięte drzwi swojego pokoju. W sumie nie nie rozumiała dlaczego nadal się tym przejmowała. Przedstawiciel ministerstwa Rufus Scrimgeour był bardzo uprzejmy. Jak gdyby nigdy nic, podał eliksir uspokajający jej matce, po czym jednym ruchem ręki rzucił Obliviate na Briana. Teraz mężczyzna był przekonany, że został uderzony przez Petunię patelnią w głowę i zemdlał. Jak miałoby do tego dojść, Lily nie miała pojęcia, ale najwyraźniej chłopak jej matki, należał do tego samego gatunku ludzi co Tunia. Obydwoje potrafiliby spojrzeć na McGonagall zmieniającą się w kota i stwierdzić, że na pewno musiało im się coś przewidzieć. To wszystko bledło jednak w obliczu tego, co powiedział później, kiedy kuchnia już opustoszała. Scrimgeour, z trudem maskując irytację, wyjaśnił jej, że jeszcze jedna tego typu „sztuczka”, grozi wydaleniem ze szkoły. Patrząc na pełne urazy spojrzenie,jakim ją taksował, Lily poznała, że prawdopodobnie był tylko trybikiem w wielkiej machinie ministerstwa (i, prawdę mówiąc, tylko to powstrzymało ją od złośliwego komentarza, nie chciała biedakowi jeszcze dokładać). No bo kogo innego wysyłaliby, żeby uspokoił jakąś rozhisteryzowaną mugolską rodzinę? A jego wzrok zdawał się ją o to obwiniać i może rzeczywiście miał rację, myślała, rzucając się na idealnie zaścielone łóżko. Tak w bardzo małym stopniu. No bo, to jej magia zareagowała, a oni nie mogli jej za to winić. Prawda? Jednak ten irytujący głosik w jej głowie, mówił jej, że wcale nie miała racji. I po raz kolejny wróciły do niej słowa Ojca. W magicznym świecie, nie ważne jak bardzo różniłby się od tego, w którym się wychowała, też nie miała nic do powiedzenia. Była nikim. Dziwnym trafem, ponowne uświadomienie sobie tego faktu, było jeszcze bardziej bolesne. I wtedy, nie zważając na płynące jej po policzkach łzy, zasnęła.



***

          Petunia Evans z furią wciskała kolejne liczby na staroświeckim aparacie w kuchni. Ona znowu to zrobiła! Naprawdę za grosz przyzwoitości. Po raz kolejny nie mogła się powstrzymać, żeby nie pokazać, że jest lepsza, a ta jej „magia” sprawia, że jest kimś niezwykłym. A ona jak zwykle nie mogła nic poradzić na swoją zazdrość. Bo kto by nie zazdrościł? Lily była piękna. Lily była mądra. Lily była inteligentna. Lily była ciepła. Lily była troskliwa. Lily była zabawna. Lily była empatyczna. Lily była pomysłowa. Lily była wesoła. Lily była magiczna. Lily. Lily. Lily. Co czujecie? Irytację? Mdłości? A może znużenie słodką i zbyt idealną Lily? Petunia czuła to wszystko naraz. Ale, skoro już jesteśmy w temacie, istniała też inna strona młodszej Evansówny. Ta jej część była mroczna, tak wyprana z uczuć, że aż niebezpieczna. Och tak, perfekcyjna pana Evans chowała pod przykrywką doskonałości naprawdę brzydki sekret. A Petunia doskonale znała wszystkie pikantne szczegóły. Czy było jej żal siostry? Niespecjalnie. Tak się kończy zbytnie zwracanie na siebie uwagi. Za to, co przed chwilą się stało, nie została jednak ukarana. A przecież to, co złego zrobimy, to do nas wróci, prawda? Już ona zamierzała o to zadbać.



***

          Sufit w jej pokoju był popękany. Wcześniej tego nie zaważyła, ale teraz, po dwugodzinnych oględzinach, nie wierzyła, że mogła to przegapić. Tak, pęknięcia zaczynały się tuż przy ścianie i ciągnęły się aż do drzwi, poprzez... Och, jakie to żałosne! Naprawdę leżała na łóżku o - spojrzała na zegarek stojący na etażerce – czwartej w nocy i gapiła się na sufit? I to wszystko przez jedno głupie użycie magii. Jednak to nie możliwość wyrzucenia z Hogwartu tak ją martwiła. W rzeczywistości,
powodem było to, że nawet nie planowała jej używać. To stało się zupełnie bez jej udziału, nie kontrolowała tego. A brak kontroli, przerażał Lily bardziej niż cokolwiek innego. Rozpoczęcie nauki w szkole Magii i Czarodziejstwa, miało być nową kartą w jej życiu. Oznaczał nową Lily Evans, a nowa ona, miała całkowitą kontrolę. Nad wszystkim. I nie miała zamiaru pozwolić by ktoś jej to odebrał. Okazało się, że nikt nie musiał. To ironia, jej własna magia obróciła się przeciwko niej. Lily zganiła się; nie powinna o tym myśleć, niedługo znowu znajdzie się w Hogwarcie, a życie wkroczy na właściwe tory i wszystko będzie w porządku, uspokoiła się. A tymczasem, musi coś zrobić, bo tej nocy już na pewno nie zaśnie. Świt zastał ją pochyloną nad książką i czytającą przedostatni rozdział podręcznika do transmutacji.



***



 - Chyba sobie żartujesz! Potrzebujemy tych pieniędzy, teraz! Nie możesz przegapić takiej okazji, do cholery!

- Skoro tak bardzo potrzebujemy pieniędzy to rusz się i znajdź pracę, ty...

          Później usłyszał już tylko głuchy dźwięk uderzenia, szybkie kroki i trzaśnięcie drzwiami do mieszkania. Severus zsunął się z łóżka, a potem ostrożnie, na wypadek gdyby to jednak jego ojciec został na w domu, otworzył drzwi. Widok, jaki powitał go na korytarzu był wstrząsający i okropny, ale wcale nie tak niespodziewany, jak można by pomyśleć. Dla innych ujrzenie rankiem w kuchni poobijanej, na wpół zemdlonej matki z krwawiącym nosem, byłoby szokiem. Dla niego to była norma. Ot, taki miły akcencik na dzień dobry. Jego ojciec nie zwykł okazywać litości, zwłaszcza kiedy ktoś go zdenerwował. Nienawidził swojego ojca. Teraz jednak fantazje na temat jego, mężczyzny i Cruciatusa musiały poczekać. Jego obowiązkiem było przecież, zająć się matką. Podszedł do magicznego kufra, w którym kobieta przechowywała lecznicze eliksiry. Biorąc od ręki różdżkę matki, poczuł nieprzyjemne mrowienie; winorośl i włos z ogona jednorożca, to zdecydowanie nie był jego typ. Mimo wszystko, bojąc się konsekwencji, które czekałyby go, gdyby użył swojej, wsadził końcówkę artefaktu do kufra, mrucząc „Accio”, a w jego ręce wylądowała szklana fiolka. Chłopka wlał do ust matki trochę eliksiru Wiggenowego, decydując się, że siniaki są zbyt małe, żeby marnować maści, zwłaszcza że po jego wyjeździe, prawdopodobnie będzie potrzebowała ich jeszcze bardziej. Przetransportował kobietę do salonu i położył na kanapie; nie chciał, żeby ojciec, wracając, natknął się na nią w łóżku. Severus westchnął, zauważając, że nadal trzyma pustą już fiolkę w ręce. To Lily wpadła na pomysł, żeby uwarzyć zapas leczniczych eliksirów i zabrać je do domu. Oczywiście, to było jeszcze kiedy ona ich potrzebowała, pomyślał z goryczą. Teraz mieszkała sobie w centrum Londynu w wygodnym mieszkaniu, zapominając powoli o przeszłości; o nim. O ile w szkole oddzielały ich domy i znajomi, o tyle na Spinners End - nieważne jak okropne przeżyli tu dzieciństwo – zawsze mieli siebie. Do czasu. I kiedy Severus niemal stracił nadzieję, w końcu już nic ich praktyczne nie łączyło, a przyjaźnie z dłuższym stażem rozpadały się z powodu różnych poglądów, Lily tu przyjechała. Jak gdyby nigdy nic weszła w jego życie, wywracając wszystko do góry nogami. Znowu. Powinien pamiętać, że o ile można wyciągnąć człowieka ze Spinners End, o tyle nie można wyciągnąć Spinners End z człowieka. Ale on o tym nie myślał, zbyt zajęty roztrząsaniem swojej głupoty z chwili, kiedy powiedział o parę słów za dużo. No bo kto by pomyślał, że tak się przejmie insynuacją, jakoby chciała go zostawić. Jego zarzuty zresztą też były irracjonalne, ale nie potrafił inaczej. Lily Evans była jego pierwszą przyjaciółką, a teraz się od niego oddalała. I najstraszniejsze w tym wszystkim było to, że nie mógł nic poradzić. A Severus Snape nienawidził bezczynności.



***

          Czas to dziwna rzecz. Kiedy chcemy żeby płynął jak najszybciej, wlecze się jakby specjalnie chciał zrobić nam na złość. Gdy zależy nam na tym, by zwolnił choć trochę, on pędzi jak na skrzydłach. Tak, czas to dziwna rzecz, ale czasami musimy po prostu zdać się na jego łaskę.

          Lily Evans nie mogła się doczekać wyjazdu do szkoły. Gdzieś w głębi duszy czuła, że to, iż tak bardzo nie może się doczekać opuszczenia rodzinnego domu nie brzmi najlepiej. Jednak jej to nie ruszało; chciała po prostu przejechać się ekspresem Londyn-Hogwart, najeść za wszystkie czasy na powitalnej uczcie, a potem rzucić beztrosko na łóżko w dormitorium i móc z czystym sumieniem stwierdzić, że jest w domu. Ku jej zdumieniu, w tym roku ostatnie dni lata minęły jej wyjątkowo szybko. W kalendarzyku, na którym zaznaczała dni do powrotu do szkoły, wkrótce zabrakło miejsca, bo oto nadeszła magiczna data: trzydziesty pierwszy sierpnia. Lily od rana chodziła jak w transie, sprawdzając co po chwila czy zapakowała wszystkie książki i czy jej plakietka prefekta aby na pewno leży na wierzchu. Musiałą przyznać, że ta cała prefektura na początku budziła w niej poważne wątpliwości. Nie lubiła zwracać na siebie uwagi, a wątpiła by obarczenie jej tą rolą, przeszło bez echa. Ale cóż, stało się i nie mogła nic na to poradzić, nie miała bynajmniej zamiaru wparować do gabinetu Dumbledore'a i żądać odwołania jej ze stanowiska. Ponadto, perspektywa wlepienia kilku szlabanów Potterowi i jego zgrai wydawała jej się niezwykle kusząca; może w końcu przestaliby dręczyć jej przyjaciół? Lily była zdania, że temu chłopakowi przydałoby coś, co sprowadziłoby jego ego do w miarę normalnego poziomu. Zmarszczyła brwi nagle zirytowana; od kiedy to zaczęła tak obsesyjnie przejmować się Potterem? Dorzuciła kilka książek do kufra, dziękując w duchu swojej zapobiegliwości, która kazała jej spakowac szkolny mundurek wcześniej. A James Potter na dobre wyleciał jej z głowy. Ten rok był dla niej bardzo istotny. SUMy i szansa by się wykazać, zanim zacznie szkolić się na aurora. Kładąc się do łóżka obiecała sobie, że piąta klasa będzie przełomowa. Nawet nie miała pojęcia jak bardzo.


Rozdział króciutki, taka zapchajdziura, ale nie chciałam od razu przeskakiwać na King Cross, i oto efekt. Na pewno jest mnóstwo błędów bo nie sprawdzałam, ale naprawdę nie mam czasu. Tradycyjnie proszę o komentarze. Sami wiecie jak to motywuje. Pozdrawiam.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Rozdział III




"Nie ma rzeczy bardziej nieprawdopodobnej od rzeczywistości"

          Ciemność.
          Mały pokój z szarymi ścianami. Drzwi starej szafy w rogu otwierające się, cicho skrzypiąc, mętne światło latarni wpada przez okno. I On. Mała dziewczynka śledzi swoimi wielkimi, zielonymi oczami każdy jego ruch. Mimowolnie czuje, jak jej ciało się napina, jak przygotowuje się na to, co za chwile nadejdzie. Nienawidzi tych chwil. Nienawidzi swojej bezradności, nienawidzi być ofiarą. A już najbardziej nie znosi błagać. Więc kiedy zimne, kościste palce przesuwają się po jej twarzy, kiedy dotyka ją w tak nierodzicielski sposób, nie prosi Go o nic. I po chwili już tego żałuje. Ten moment zawsze jest najgorszy. Chwili, w której kumuluje się w niej cały wstyd i upokorzenie. Wszystkie uczucia kotłują się w jej głowie, tylko podczas tego krótkiego momentu, gdy On zdziera z niej piżamę, a później czuje na sobie, w sobie ten dotyk. Bo wtedy nie może już nic zrobić. Przegrywa. Znowu.
          Czasem ma wrażenie, że jej życie składa się wyłącznie z tych krótkich, prywatnych wojen, prowadzonych przez ich dwójkę. Chwilami wydaje jej się to bardziej wiążące niż wieczysta przysięga. Oszustwa, matactwa, kłamanie w żywe oczy. To wszystko po to, żeby poczuć tę więź z nim. Poczuć, że może jednak jest coś warta. Aby poczuć to wszystko i po raz kolejny zostać zdegradowaną do niepotrzebnej drobinki popiołu na jego marynarce. Przez kolejną przegraną. I gdy tak leży, wstrzymując oddech, odliczając sekundy do końca i łudząc się, że właśnie ta będzie już ostatnia, On porusza się na niej. A Lily leży, powstrzymuje łzy i zaciska zęby z całych sił. Ale nim to wszystko się skończy, musi przetrwać jeszcze coś.
          – Nie powiesz matce! Nie powiesz nikomu, rozumiesz?! – Jego szept zdaje się przeszywać każdą komórkę jej ciała, przechodzić przez nerwy, zmuszając ją do bezwolnego kiwnięcia głową.
          Dobrze. Bo jeśli nie... To i tak nikt ci nie uwierzy. Jesteś nikim. Pamiętaj.
          Potakuje. Widzi zadowolenie w jego oczach. Zarówno ona, jak i On wiedzą, że to prawda. Więc mężczyzna wychodzi. Lecz zanim zdąży to zrobić, Lily łapie jeszcze spojrzenie zimnych, szarych, obojętnych oczu. Oczu swojej matki.
 
          Lily usiadła, gwałtownie wciągając powietrze. Ten sen... Od dawna nie śniła o Nim. Zniknął. Odszedł. Miało być tak, jakby nigdy nie istniał. Tylko... Skoro tak było, to dlaczego serce waliło jej w piersi jak oszalałe? Czemu drżała na sam dźwięk Jego imienia? Czemu, och, czemu nadal miał nad nią taką władzę? „Ci których kochamy, nie umierają, bo miłość jest nieśmiertelna”, przypomniała sobie. Ten, kto to napisał, naprawdę nie znał się na rzeczy, przecież strach i nienawiść są równie nieśmiertelne jak miłość. Prawdopodobnie nikt nie wiedział o tym tak dobrze jak ona. Najlepszym dowodem było to, jak na nią wpływał. Nawet teraz, nawet zza grobu.
          Nie poszła na pogrzeb Ojca. Była wtedy w szoku, nie wiedząc co robić, otoczona wianuszkiem ludzi składającymi sztuczne kondolencje. Na dodatek wielkimi krokami zbliżały się egzaminy. Nie najlepszy moment na pogrążanie się w rozpaczy. Nie płakała jednak po Ojcu. Nie, wtedy już nienawidziła Ojca. Nienawidziła z całego serca, i cieszyła się z tego,że umarł. Nie płakała więc po Nim, płakała przez niego. Ale teraz, o kilka miesięcy starsza i o wiele, wiele szczęśliwsza (nawet jeśli nie do końca szczęśliwa) żałowała[Aranel 1] , że nie poszła na ten pogrzeb.
          Dlatego że nadal Go widywała. W supermarkecie, przy furtce jej dawnej szkoły, dokąd czasem chodziła, czy w restauracji, gdzie można smacznie i tanio zjeść. Kątem oka dostrzegając błysk złotych włosów, przenikliwe spojrzenie zielonych oczu i rekini uśmiech, stawała jak wryta, a potem z drżącymi dłońmi i łopoczącym sercem przypominała sobie, że On nie żyje, że to przecież nie może być On. Mimo to zawsze zmuszała się, żeby podejść bliżej i upewnić się, że nie prześladuje jej jego duch. Z bliska ci wszyscy mężczyźni byli czasem podobni do jej Ojca, ale nigdy nie tak przystojni. Nigdy tak przerażający. Częściej jednak wcale Go nie przypominali. Wtedy odwracała się i wracała do tego, co robiła wcześniej. Ale jej wargi były posiniałe, twarz blada, a końcówki palców nieprzyjemnie mrowiły z powodu nadmiaru adrenaliny. I zawsze, zawsze miała wtedy zepsuty cały dzień.
           Powinna była pójść na ten pogrzeb. Nie musiałaby płakać ani udawać rozpaczy, mogłaby najzwyczajniej w świecie roześmiać się gorzko podczas jednej z tych wzruszających mówek, albo splunąć na grób. Bo kogo by to obeszło? Jednak gdyby widziała, jak opuszczają trumnę, jak przysypują grób grubą warstwą ziemi, wtedy miałaby pewność. Wiedziałaby – w głębi duszy - że Ojciec odszedł na zawsze.
 
***
 
          Mieszkanie na Leighton Street pod wieloma względami było lepsze niż życie na Spinners End. Nie musiała na przykład kąpać się pod niepewnym strumieniem „ciepłej” wody, która w dobrych dniach bywała letnia, a w innych – lodowata. Nikt nie kazał chodzić jej trzy kilometry po zakupy, tylko po to, żeby na miejscu dowiedzieć się, że sklep jest nieczynny. A jej matka, dotychczas leżąca wiecznie na kanapie leniwie wpatrująca się w telewizor, od niechcenia przerzucająca kanały i od czasu do czasu zaglądająca do lodówki w poszukiwaniu jedzenia, niespodziewanie stała się pełna życia i radośniejsza. Teraz woda pod prysznicem była gorąca, supermarket znajdował się ledwie sto metrów dalej, a jej pokój był zdecydowanie większy. Miało to jednak swoje minusy. Jednym z nich, i dla niej najdotkliwszym, była świeżo odkryta obsesja Briana na punkcie szukania aspiryny w łazience, zawsze podczas jej kąpieli. Dziwnym trafem nigdy żadnej aspiryny nie było. Mimo to egzystencja całej rodziny znacznie się poprawiła. Nawet Petunia była trochę mniej marudna[Aranel 2] , nie powstrzymało jej to rzecz jasna od irytująco głośnego rozmawiania przez telefon, ale była zdecydowanie znośniejsza. Pokrzepiona tą myślą – i mnóstwem zimnej wody, która miała zmyć z niej resztki sennych koszmarów – weszła do kuchni. W drzwiach uderzył ją swąd przypalonego jedzenia, dochodzący z patelni, nad którą stała, o zgrozo! Petunia. Usiadła przy dużym, drewnianym stole, tuż obok matki i Briana, zezując niepewnie na siostrę.
            – Dzień dobry – przywitała się.
           Mężczyzna kiwnął jej głową, a mama posłała promienny uśmiech, patrząc na nią szklistymi oczami ze zbyt dużymi źrenicami. Zanotowała sobie w myślach żeby przeszukać kuferek kobiety w poszukiwaniu xanax'u zanim wyjedzie do szkoły (co miało nastąpić dokładnie za dziewięć dni, tylko dziewięć, Lily, wytrzymasz).
            – Cześć, kochanie, Petunia robi naleśniki, masz ochotę?
            Lily pomyślała, że nie ma ochoty jeść, dotykać, ani znajdować się w odległości mniejszej niż metr od czegoś, co ugotowała jej siostra.
            – Nie, niech Tunia się nie kłopocze. Zjem płatki.
          Zajęła się poszukiwaniem płatków, całą siłę woli wkładając w ignorowanie złych spojrzeń posyłanych w jej stronę. W końcu, po pełnej napięcia minucie usiadła z powrotem przy stole, zalewając jedzenie mlekiem (na kolejny plus musiała zapisać Brian[Aranel 3] owi brak zepsutego jedzenia w lodówce) i skupiła się na jedzeniu. Nie mogła jednak podarować sobie ukradkowych spojrzeń w stronę dziewczyny balansującej między jedną a drugą patelnią. Kiedy jeden naleśnik zaczął się przypalać, zaczęła przypatrywać się otwarcie. I wtedy właśnie to zrobiła. Może gdyby nie ta czujna obserwacja, nic by się nie stało. Nie zauważyłaby, jak jedno naczynie niebezpiecznie się przechyla, znajdując się na prostej drodze do oparzenia aspirującej kucharki. Nie miałaby czasu na reakcję. I na pewno nie machnęłaby ręką, w jakimś odruchowym, niekontrolowanym ruchu, posyłając patelnię na drugi koniec pomieszczenia. Lily zdębiała. Przecież nie używała czarów. Nie miała nawet różdżki! Tylko że... Jak przez mgłę przypomniała sobie swoje próby czarowania w dzieciństwie. Wtedy nie potrzebowała różdżki, ani tym bardziej zaklęć. Czy za magię bezróżdżkową karano tak samo jak za tę z magicznymi rekwizytami? Nie miała pojęcia, w końcu nigdy czegoś takiego nie zrobiła.
           – Ty... Ty... Jak mogłaś!
          Petunii najwyraźniej trudno się było skupić na tyle, by wymyślić jakąś skuteczną inwektywę, a jej twarz z każdą chwilą czerwieniała coraz bardziej. Lily z lękiem spojrzała na siedzącego obok niej Briana, którego wzrok przeskakiwał to na nią, to na patelnię i wyraźnie próbującego zrozumieć, co tu się właściwie stało. Coraz bardziej zdenerwowana, przeniosła spojrzenie na matkę, tylko po to, by zostać obdarzoną kolejnym promiennym uśmiechem. Jej troskliwa część zaczęła się zastanawiać nad dziwnym zachowaniem matki, ale inna – znacznie większa, należy dodać – była zbyt zajęta panikowaniem by się tym przejmować. Użycie magii. Przez nieletniego i to przy mugolu. Nie zaliczyła jeszcze nawet głupich SUMów! I gdy miała już zacząć histeryzować, wydarzyło się kilka rzeczy naraz. Matka zaczęła wrzeszczeć jak gdyby jej życiowym celem stało się rozbicie wszystkich szklanych przedmiotów w najbliższej okolicy, Petunia najwyraźniej odzyskała język, bo na nowo rozpoczęła swój obraźliwy monolog, a na środku ich kuchni aportowała się ubrana w zielony płaszcz postać. Natomiast Brian wybrał sobie właśnie ten moment żeby zemdleć (mięczak, podsumował go cichy głosik w głowie Lily. Lily kazała cichemu głosikowi się zamknąć). To na czym to ona? Ach tak, no więc życie na Leighton Street miało zdecydowanie więcej minusów.



Rozdział z dedykacją dla Freyji, dzięki któej długaśnym komentarzom możecie oglądać ten rozdział już dziś. A, i pamiętajcie, zasada czterech komentarzy nadal obowiązuje. Więc do komentowania!
EDIT. Bardzo was proszę, jeśli nie chce wam się komentować, to chociaż zagłosujcie w ankiecie, was to nic nie kosztuje, a mi dużo daje!