James uwielbiał
latać. Uczucia błogości jakie go wtedy ogarniało nie można było
porównać do niczego innego. Na ziemi wszystko było inne,
trudniejsze. Kłótnie, spory, rywalizacja; tu, w górze, takie
rzeczy nie miały znaczenia. Niektórzy zawodnicy z jego drużyny
mogli pałać do siebie niechęcią, żeby podczas meczu zmienić się
najlepszych przyjaciół i współpracować w najlepsze. On mógł
wpadać w panikę, kiedy oceny Petera wróżyły szybkie pożegnanie
chłopaka ze szkołą, żeby, po długim locie uspokoić się i wpaść
na pomysł jak mu pomóc. Wtedy i tylko wtedy czuł się wolny. Bez
możliwości latania James Potter byłby kimś zupełnie innym.Nie
było sensu udawać że wysokość niczego nie zmienia. Zmieniała
wszystko.
***
Ceremonia wyboru zawsze była najważniejszym punktem rozpoczęcia
roku. Dla wielu – jeśli nie dla wszystkich – z obecnych, moment
kiedy założyli tiarę na głowę, a ona krzyknęła nazwę domu,
był tą decydującą chwilą w ich życiu.
Będziesz tym
miłym? Tym odważnym? Skończysz szkołę z samymi Wybitnymi na
świadectwie? A może skończy się na nauce jak przejść przez
życie bez wymienionych wyżej rzeczy, opierając się na samym tylko
sprycie.
Rodzice będą
dumni? A może zechcą cię wydziedziczyć? A przyjaciele? Nadal nimi
pozostaną, czy zaczną tobą pogardzać? I jedno pytanie, które
błąka gdzieś tam, w głębi umysłu nie dając spokoju: czy ja w
ogóle którąś z tych cech posiadam?
Dla Lily wybór był
prosty: Ravenclaw. Była inteligentna, była oczytana, była sprytna,
to fakt. Ale lojalna? Przyjacielska? O d w a ż n a ? Już nie
bardzo. Więc jakim do diabła cudem, po prawie sześciu minutach
siedzenia na środku sali, pod ostrzałem spojrzeń, wylądowała w
Gryffindorze? Do dzisiaj nie miała pojęcia. Jednak w
przeciwieństwie do innych gryfonów, ona nigdy nie marudziła
podczas ceremonii przydziału. To była dla niej magiczna chwila,
przypominająca decyzję, która została podjęta właściwie bez
jej udziału, a jednak to jej życie ukształtowała. I zawsze wtedy
zastanawiała się, jaką byłaby osobą, gdyby tiara nie uwierzyła
w jej odwagę.
***
Remus się
denerwował. Nie było to co prawda nic niezwykłego; jego uczciwość
i towarzystwo w jakim się obracał mocno ze sobą kolidowały. Teraz
jednak nie był to lekki stres jak gdy martwił się co będzie jeśli
dowiedzą się co zrobili z kotką woźnego. Teraz chodziło o
porwanie (bo, spójrzmy prawdzie w oczy, właśnie to robili)
uczniów. W głowie już teraz tworzył listę kar jaka mogła ich
spotkać, przy czym szorowanie całego zamku szczoteczkami do zębów
pod okiem Filcha było jedną z łagodniejszych. Kiedy zobaczył w
ciemnościach zarys zamku jego zdenerwowanie sięgnęło zenitu. I to
tak bardzo, że nie zauważył jak z jego dłoni wylatuje jeden ze
sztucznych ogni
Była dziewiąta
osiemnaście
***
Mary Evans zawsze
mówiła, że zanim będzie dobrze, najpierw trzeba swojej
odcierpieć. Lily nigdy nie rozumiała o co jej chodziło, ale jeśli
miała rację, to uczniowie jutro będą wzorami inteligencji i
dobrych manier, bo teraz... no cóż, nie byli. Nawet służbista
Diggory dał sobie spokój i zrezygnowany usiadł na ławce, chowając
twarz w dłoniach. Nie martwił się jednak długo bo - jak Lily z
rozbawieniem zauważyła – natychmiast podbiegły cztery dziewczyny
z zamiarem... Z braku lepszego określenia uznajmy, że chciały go
pocieszyć. Tylko że, pomyślała nagle z przestrachem, teraz nikt
już nawet nie udawał że coś robi, a skoro ona była prefektem to
chyba jednak powinna...?Wiedziała że to wszystko to zły pomysł!
Prychnęła ze złością, wściekle wpatrując się w drzwi. W końcu
k t o ś na pewno przyjdzie. I wtedy, kiedy tak patrzyła na drzwi,
ze szpary między nimi wyleciała mała, fioletowa piłeczka...
Była dziewiąta
dwadzieścia.
***
Będzie dobrze.
Będzie dobrze. Będzie dobrze. Będzie dobrze. Będzie dobrze.
Będzie dobrze.
Cholera, gadał do
siebie. To była tylko głupia miotła, nie? Kawałek drewna, nic
więcej. Więc jaki cudem, on Syriusz Black, się go bał? To tylko
kawałek drewna, mówił sobie, poza tym jeszcze tylko lądowanie i
koniec. W swoich rozważaniach, Syriusz zapomniał o dwóch
rzeczach, po pierwsze: wznieść się jest znacznie łatwiej niż
wylądować. I po drugie, jego różdżka też była zwykłym
kawałkiem drewna. A może nie? Za pół godziny będzie po
wszystkim, obiecał sobie, zaciskając dłoń na paczce fajerwerków.
Była dziewiąta
dwadzieścia jeden
***
Ze zmrużonymi
oczami patrzyła na domniemaną fatamorganę i nabierała coraz
większej pewności,że „piłeczka”, nie dość, że nie jest
wytworem jej wyobraźnie, to jeszcze na pewno piłeczką nie jest. A
upewniło się wtedy, kiedy owa rzecz, wzleciała na wysokość
trzech metrów i wybuchła rozpryskując wokół deszcz fioletowych
iskier.
Była dziewiąta
dwadzieścia jeden.
***
Nie planowali jak
wlecą do zamku. To był szczegół, o którym żadnemu z nich nie
chciało się myśleć. Ale teraz, kiedy dzieliło ich zaledwie kilka
sekund od finału, zaczął się zastanawiać. Przelecieli nad bramą,
ale co dalej? Przecież, wbrew pozorom, nad Wielką Salą górował
dach, więc tak nie mogli wlecieć. A może Rogacz planował wybić
okna? Nie, za bardzo ryzykowne, jeszcze kazaliby im potem to
sprzątać. Cholera, to całe „myślenie” jest o wiele bardziej
męczące niż na to wygląda, pomyślał. A potem wrota zamku się
otworzyły, a oni wlecieli do środka.
Była dziewiąta
dwadzieścia dwie.
***
Patrzyła w niemym
szoku jak fajerwerków ciągle przybywa, a wraz z nimi kolorowych
rozbłysków, które najmłodsi starali się łapać w dłonie. No,
no, huncwoci się postarali, pomyślała z mimowolnym podziwem. Wtedy
do Wielkiej Sali wpadło czterdzieści osób na miotłach, wywołując
u wszystkich okrzyki zdziwienia.
Była dziewiąta
dwadzieścia trzy.
***
Wszystko szło
zgodnie z planem. Żaden z pierwszaków się nie zachwiał, w
Wielkiej Sali nie było nauczycieli, którzy mogliby popsuć im
„przedstawienie”, a wszyscy, absolutnie wszyscy uczniowie
wpatrywali się w nich z zachwytem. Czyli, jeśli miałby być
zupełnie szczery, jak zawsze. Na usta James'a wpłynął pełen
samozadowolenia uśmiech. Z jego różdżki trysnęło jeszcze więcej
różnokolorowych iskier, a jednocześnie Łapa i Lunio wyczarowywali
wielki napis...
***
„Huncwoci witają
w nowym roku szkolnym!!!” Lily poczuła jak jej zdradzieckie usta
rozchylają się w niebezpiecznie szerokim uśmiechu. To wcale jej
nie bawiło, to wcale jej nie bawiło, uparcie powtarzała w myślach.
Ale gdy w powietrzu pojawiało się coraz więcej fajerwerków,
wybuchających tuż przed nosami oniemiałych nauczycieli, a Potter z
pyszałkowatą miną strzelał iskrami z różdżki jednocześnie
robiąc fikołki w powietrzu... Nawet ona musiała przyznać że to
był pokaz naprawdę świetnych czarów. I jak na złość, właśnie
w tym momencie do Wielkiej Sali wkroczyła profesor McGonagall.
***
- Jak długo tu pracuję, tak jeszcze nigdy nie zdarzyło się by jakikolwiek uczeń, okazał aż taką bezmyślność! A wasza czwórka jak zwykle musiała coś wymyślić! - Nauczycielka Transmutacji zmrużyła niebezpiecznie oczy. - To po prostu niewyobrażalne, czy wy wiecie jakie to mogło mieć konsekwencje?! Jeśli któremuś z pierwszaków coś by się stało...! Albo wam?!
McGonagall
wychodziła z siebie. Przez całe cztery lata nauki w Howarcie, Remus
ani razu nie widział jej bardziej rozeźlonej, niż podczas tych
kilu krótkich minut, kiedy to z mistrzowskim opanowaniem uspokoiła
wszystkich na sali, ustawiła pierwszaków w rzędzie, po czym nadal
utrzymując pokerową minę, zaprowadziła ich na górę. I dopiero
kiedy weszli do jej gabinetu, urządzonego w iście purytańskim
stylu, dała popis swojej złości. Nie, poprawił się Lupin, to nie
była złość, to była istna furia, niszczycielska siła
porównywalna do oka cyklonu lub erupcji wulkanu, z całą tą lawą,
dymem i innymi bajerami.
- Wasze zachowanie było doprawdy karygodne... Potter, Black, po was mogłam się tego spodziewać... - zawiesiła złowrogo głos (choć, po prawdzie, teraz wszystko co robiła wydawało mu się złowrogie).
Jak się domyślacie
tutaj wspomniani wyżej osobnicy wymienili ukradkiem nie tak znowu
niewinne uśmiechy po czym, nadal z jakąś niepojętą ekstazą w
oczach, wlepili wzrok w opiekunkę odwołująca się właśnie do
najwyższych mocy o zesłanie jej cierpliwości.
- Ale wy! Pettigrew, naprawdę sądzisz że twój ojciec będzie zadowolony?
Nieruchome
spojrzenie kobiety spoczęło na truchlejącym ze strachu Peterze, by
zaraz przenieść się na niego.
- A ty, Lupin – zaczęła znowu, tym razem o wiele cichszym i łagodniejszym głosem. - Profesor Dumbledore nie będzie zachwycony. Sam uznał, że będziesz naprawdę dobrym prefektem.
Z całą mocą na
jaką było ją stać, podkreśliła nazwisko dyrektora, bacznie
obserwując reakcję Lupina. Chłopak zwiesił głowę, bo nie mogąc
opanować irytacji zbierającej się w każdym zakamarku jego ciała,
chciał jej chociaż tak ostentacyjnie nie pokazywać. A miał co
ukrywać, oj miał. Czemu ciągle straszyła go Dumbledorem? Czemu
wszyscy to robili? Jasne, był wdzięczny dyrektorowi za to co
zrobił, ale nauczyciele, przy każdej wpadce, wypominając mu to co
dyrektor dla niego zrobił, jakie zasady złamał, tylko podkreślali
jego odmienność. Nie dawali mu zapomnieć, że nie znalazł się tu
na takich warunkach jak reszta. I pod żadnym pozorem nie był im
równy.
***
To było naprawdę
irytujące. Miał tu na myśli te mówki nauczycieli, które zawsze
wygłaszali z przemądrzałą miną, kiedy ktoś, zazwyczaj był to
któryś z huncwotów, coś zbroił. Zupełnie jakby to robiło na
kimś wrażenie! No okej, może na niektórych i robiło, taki Peter
na przykład prawie dostawał spazmów, a Remus wyglądał jakby mały
potwór zwany poczuciem winy już zżerał go żywcem. Podczas kiedy
pozostała dwójka wychodziła z siebie, zarówno on, jak i Syriusz,
zajęli się trudną sztuką przywołania na twarz niewinnych min,
posyłając sobie jednocześnie ukradkowe uśmiechy. Ale kiedy
nauczycielka doszła do wyliczania słabych punktów ich planu, James
zaperzył się. Już chciał poinformować McGonagall o rzuconych
przez siebie zaklęciach na miotły, i już, już otworzył usta,
kiedy poczuł jak Remus wymierza mu sójkę w bok.
- Au! - wyszeptał w stronę chłopaka, całkowicie ignorując w tym momencie kobietę..
Lupin wykonał
pantomimę zakluczenia ust, po czym wskazał na nauczycielkę z miną
mówiącą: „Ogarnij, kretynie!”. Rogacz pochylił się w
kierunki szatyna, po czym posłał przyjacielowi spojrzenie, które w
zamierzeniu (i tylko w zamierzeniu)miało być niewinne.
- Czy jest jakiś problem, panie Potter?
Okularnik
natychmiast się wyprostował, bawiąc się przez chwilę myślą, że
żaden facet ceniący sobie życie, nie próbowałby nawet zignorować
stojącej naprzeciw niego kobiety, kiedy dotarła do niego przykra
świadomość, że owa kobieta właśnie na niego patrzy, mało tego;
oczekuje odpowiedzi.
- Nie, pani profesor. - Uśmiechnął się, tym porozumiewawczym uśmiechem, który zawsze działał na Slughorne'a, kiedy zdarzało mu się przyłapać ich na „pożyczaniu” niektórych jego eliksirów.
Niestety zapomniał
w swej ignorancji, że McGonagall nie była starym ślimakiem, a jego
żałosna mina zdolna w mgnieniu oka skruszyć gołębie serce
mistrza eliksirów, nie miała najmniejszych szans w wojnie w posępną
twarzą Minerwy. Jednak zamiast – co zrobiłby każdy o choćby
przeciętnym ilorazie inteligencji i normalnej dawce instynktu
samozachowawczego - z pokorą przyjąć karę, on, podburzony myślą,
że przecież nie godzi się, żeby huncwot odchodził z podkulonym
ogonem, znów otworzył usta... I znów nie dane mu było dokończyć
– czy choćby rozpocząć – zdania, tym razem przez Syriusza.
- Ale pani profesor – zaczął Black, czujnie obserwując kobietę. - Skoro rok się jeszcze tak naprawdę nie zaczął, to chyba nie będziemy mieli odjętych punktów – dokończył szybko.
Remus uderzył się
w czoło, bolejąc nad nagłą, choć niezupełnie niespodziewaną
utratą resztek
zdrowego rozsądku
przez przyjaciela, ale McGonagall zamiast, jak spodziewał się
James, obdarzyć Syriusza drwiącym spojrzeniem doświadczonego
demona z ostatniego kręgu piekieł, zrobiła coś niesamowitego:
uśmiechnęła się.
- Nie, Black, nie zostaniecie ukarani utratą punktów – powiedziała po prostu, wywołując na ich twarzach uśmiechy.
Które zaraz
zgasły, pod wpływem słów, jakie wypowiedziała potem:
- A skoro już jesteśmy przy tej waszej karze...
Wybaczcie błędy jeśli jakieś były, ale gorączka przedświąteczna nie daje mi żyć. W dodatku od jutra do poniedziałku będę w rozjazdach i cięzko byłoby mi wtedy coś dodać. Podobało się/nie podobało się, napisz w komentarzu!