czwartek, 7 sierpnia 2014

KONIEC

No cóż, jest tak jak w tytule: koniec.
Nie mam ochoty ciągnąć tego opowiadania, bo po przeczytaniu wszytskich dotychczasowych rozdziałów doszłam do wniosku, że ani trochę mi się nie podoba! Chyba przez te pare miesięcy nieco się dokształciłam i, tak jak przypuszczałam wcześniej, ta moja pisanina wydaje mi się okropna, choć nie jestem pewna czy potrafiłabym teraz napisać coś lepszego ;P
Mimo to nie kasuję bloga. Nie sądzę, żebym chciała tu wrócić, ale pisania nie porzucę i może za jakiś czas spróbuję w czymś innym, kto wie? W każdym razie na pewno was o tym poinformuję, właśnie tutaj.
Strasznie mi smutno że tak to teraz kończę, uwierzcie. Ale z drugiej strony czuję się jakoś lżej; jakbym w końcu przestała was oszukiwać. Nawet nie wiecie ile musiałam sie do tego zabierać. Te kilka miesiecy z blogiem i z Wami było cudowne, a wszystkie komentarze znam chyba na pamięć, tak często je czytałam. Tym bardziej nie chcę was zwodzić czczymi obietnicami.
A skoro mówimy o zabieraniu się; o waszych blogac nie zapomniałam. Po prostu głupio było mi tam wchodzić, skoro sama nic nie pisałam. Mam nadzieję, że i do tego uda mi się w końcu zabrać.
No cóż, to już naprawdę koniec. Ale przecież Internet jest mały, więc do zobaczenia ;)

sobota, 11 stycznia 2014

Rozdział XII


          Alicja zamieszała jedzenie widelcem, ziewając znad swojego planu lekcji.

 - ...i wtedy ja też mu się przedstawiłam, a kiedy chciałam jeszcze coś zjeść, bo rozumiesz, byłam głodna, on zaczął coś opowiadać, przyznaję, nie słuchałam zbyt uważnie, ale gdybyś ty widziała jaki on miał uśmiech... No, a kiedy skończył, tak jakoś popatrzył i chyba oczekiwał po mnie jakiejś reakcji, więc zaczęłam się śmiać, ale zapomniałam, że nadal mam w buzi owsiankę i tak trochę się oplułam. Wyobraź sobie ten uroczy widok: ja, cała w ślinie i owsiance.

         Blondynka zachichotała w odpowiedzi na wywód Marlene. Odkąd przyszły na śniadanie, dobry kwadrans temu, buzia jej się nie zamykała, ale Parks nie przerywała, stęskniona za wesołą paplaniną przyjaciółki.

 - Do końca wakacji się do mnie nie odezwał. Chyba nie leżą mu dziewczyny z flegmą i resztkami jedzenia we włosach. - Dokończyła zupełnie nieprzejęta.

          Przez chwile jadły w milczeniu, dopóki Alicja nie przerwała ciszy:

- Myślisz że zaspali?

          Mówiła niefrasobliwym tonem, niepasującym do troskliwego spojrzenia jakim obrzuciła drzwi. McKinnon jęknęła, ostentacyjnie przewracając oczami.

- To duzi chłopcy, poradzą sobie. - Pokręciła się trochę na swoim miejscu, zanim wyciągnęła ręce nad głowę, błogo przymykając oczy. - Ale się najadłam.

         Parks skrzyżowała ręce na piersi i spojrzała na nią poirytowana brakiem reakcji.

 - Wyluzuj, Alicja. Nie jesteś ich matką - stwierdziła Marlene, wpychając sobie do ust kolejnego pączka. - No! Teraz możemy iść. Poczekam na nich w klasie.

        Biorąc jeszcze łyk soku dyniowego, wstała i chwyciła torbę. Pociągnęła przyjaciółkę za ramię, dokładnie w momencie, kiedy drzwi Wielkiej Sali się otwarły się z hukiem, a Huncwoci wpadli do środka, powodując niemałe zamieszanie. Uczniowie patrzyli na nich z jeszcze większą otwartością niż zazwyczaj, a kilka dziewczyn westchnęło z rozmarzeniem. Szatynka na chwilę zastygła w miejscu, by po chwili opaść z powrotem na siedzenie. Blondynka natomiast z uśmiechem satysfakcji przysunęła bliżej siebie talerz, spoglądając na zasapanego od biegu Petera, który właśnie siadał koło niej. Pozostali chłopacy klapnęli na ławkę naprzeciwko, poprawiając krzywo pozapinane koszule i zmierzwione po śnie włosy. Gdy już uznali, że wyglądają przyzwoicie, rzucili się na jedzenie z takim zapałem, że nikt nie śmiał im przerywać.

 - A więc – zaczęła blondynka, kiedy już wszyscy napchali na swoje talerze tyle jedzenia, ile się dało – dowiemy się dlaczego kazaliście czekać nam prawie godzinę?

         Marlene uniosła brwi brwi, wydęła usta i pokiwała głową, parodiując poważną minę koleżanki. Następnie zniknęła pod stołem, uciekając przed wymierzonym w nią przez Parks kawałkiem gofra.

 - Spóźniliśmy się, ponieważ ktoś... - Lupin urwał rzucając potępieńcze spojrzenie na zaśmiewającą się dwójkę przyjaciół. - Przestawił budzik o godzinę.

 - Przysięgamy że to nie my! - Wykrzyknęli bruneci, wyjątkowo pozbawieni diabolicznych uśmieszków, zapewne za sprawą wczesnej pobudki.

         Glizdogon z zapałem pokiwał głową, nie mogąc nic wykrztusić z pełnymi ustami.

 - McGonagall was szukała – powiedziała Alicja grzebiąc w torbie w poszukiwaniu rozpisek zajęć.

 - Kogo obchodzi McGonagall? Opowiedz im lepiej o tym co zrobiłam w wakacje – zaprotestowała McKinnon, wyłaniając się spod stołu.

         Parks przewróciła oczami, podając chłopakom zwitki pergaminu.

 - Nie będę im opowiadać ze szczegółami, jak to oplułaś owsianką największego przystojniaka w twoim hotelu. Zresztą wszyscy wiemy jak mało jesteś wybredna, więc twoje zdanie jeszcze o niczym nie świad...

 - Nie o tym – przerwała jej Marlene - Mówiłam o tym na Pokątnej. Poza tym, wcale nie oplułam jego owsianką, tylko... Zresztą nie ważne, sama opowiem. No więc...

       Ku uldze Alicji, właśnie wtedy zadzwonił dzwonek, wywołując salwy narzekań ze strony uczniów. Radość z uniknięcia kolejnego wykłady przyjaciółki zniknęła tak szybko jak się pojawiła, kiedy przypomniała sobie, że na pierwszej godzinie miała eliksiry. Bardzo niefortunnie, jako iż P, na które rzekomo zdała ten przedmiot w piątej klasie, nie odzwierciedlało jej prawdziwych umiejętności z tego zakresu. W zasadzie, ta dziedzina magii szła jej słabiej niż zadowalająco, ale, dzięki korepetycjom od Lupina, który dobrze zdawał sobie sprawę z jej ambicji zdobycia posady aurora, SUM'a zdała. Jakkolwiek pod koniec roku chłopak zastrzegł, że nie zamiaru więcej narażać swojego zdrowia psychicznego, ucząc ją ponownie. Perspektywa wkuwania wszystkich tych regułek siedząc samej w bibliotece, nie nastrajała zbyt optymistycznie, ale cóż zrobić? Tłumiąc westchnienie spojrzała wyczekująco na przyjaciół, którzy nadal nie ruszyli się z miejsca, porównując plany lekcji.

 - Trzy transmutacje w piątek! Czy oni oszaleli?! - Wściekał się Syriusz.

         Peter zachichotał złośliwie, mrucząc niby pod nosem, ale tak żeby inni słyszeli:

 - Jestem pewna, że profesor McGonagall będzie wniebowzięta.

        Słysząc to, wszyscy wybuchli śmiechem. Black jednak nie zareagował, nadal ze złością wpatrując się w kawałek pergaminu.

 - Tak, masz rację, Glizdek. Dwie godziny eliksirów z rana, powinny być zabronione – mruknął tylko. - Hej, z czego się tak śmiejecie?

       Nikt nie miał jednak zamiaru mu wyjaśniać, więc znów skupił się na niecierpiącej zwłoki czynności, jaką było narzekanie na wszystkich i na wszystko. Znając swój rozkład zajęć praktycznie na pamięć, Alicja wyciągnęła głowę, czytając Remusowi nad ramieniem.

 - Mugoloznawstwo, Opieka, Numerologia, Starożytne runy... - Zagwizdała z podziwem. - Nie za dużo?

         Przyciągnęło to uwagę James'a, który, unosząc brwi, uśmiechnął się złośliwie.

 - Co? Nie ma wróżbiarstwa? Dalej, Luniaczku, biegnij do McGonagall jeszcze zdąży ci dołożyć.

        Z trudem maskując uśmiech, Alicja przewróciła oczami. Potter w odpowiedzi tylko jeszcze bardziej wyszczerzył zęby.

 - Bardzo śmieszne – odparł Lupin, posyłając im poirytowane spojrzenie. - Lepiej się pospieszmy, bo McGonagall nas zabije. - Popędził ich.

        W końcu wstali i całą grupą skierowali się ku drzwiom, by na końcu korytarza rozdzielić się; Marlene i Huncwoci powędrowali ku sali do transmutacji, zaś blondynka samotnie ruszyła w stronę lochów. Ciągnąca się zwykle niemiłosiernie droga, tym razem minęła stanowczo za szybko, ale nie zbierała się w niej panika. Komu jak, komu, ale Parksów bynajmniej nie brakowało dystansu do siebie i nie przejmowała się zbytnio porażkami. Jak nie wyjdzie za pierwszym razem, to spróbujemy znowu, świat się przecież nie zawali. Problem leżał w tym, że OWUTEM'ów dwa razy zdawać nie mogła, a to od nich wszystko zależało: jej przyszłość i kariera. Uśmiechnęła się jednak i odrzuciła włosy do tyłu, starając się uśmiechnąć. Nie może być aż tak źle.



***



          Ten dzień nie mógł być dobry. Wiedziała to od chwili, kiedy obudziły ją rano dzikie wrzaski Dorcas, która waliła w drzwi łazienki wrzeszcząc coś o idiotkach, śmiejących wpychać się przed kolejkę. Z kolei Emmelina wysypywała rzeczy z szafy, lamentując, że nie może znaleźć kolczyków, beztrosko bałaganiąc w całym pokoju. Potem, gdy tylko weszła na śniadanie, Severus jawnie zignorował jej „cześć”, wypowiedziane z radością o jaką sama by siebie nie podejrzewała. Tak ją to zaskoczyło, że stanęła jak wryta i pewnie stałaby nadal, gdyby jakiś siódmoklasista jej nie popchnął, zmuszając do ruszenia się z miejsca. Tak więc usiadła, nie patrząc nawet na stół nałożyła sobie na talerz jedzenie i spróbowała przyciągnąć jego spojrzenie. Chłopak jednak uparcie wlepiał wzrok w książkę, przyczyniając się do pogorszenia jej i tak podłego już nastroju. Jakby tego było mało, pierwsze dwie lekcje spędzili na ćwiczeniu transmutacji łącznej; działu którego Lily ni w ząb nie rozumiała. Profesor McGonagall była dobrą, choć surową nauczycielką, ale dla niej trochę za szybką. Energiczna i wymagająca, na każdym innym przedmiocie byłaby darem z niebios, ale pech chciał, że rudowłosa i transmutacja nie przypadły sobie do gustu. Nawet spędzając każda wolną chwilę w bibliotece nie dała rady zdać tego przedmiotu na wyżej niż P. Tłumaczyła sobie, że nie każdy może być z tego geniuszem jak Dorcas albo James Potter – transmutujący cymbał, jednak porażki zawsze były dla niej dotkliwe. Kiedy w końcu po dwóch godzinach zabrzmiał upragniony dzwonek, pierwsza wstała i, wymijając innych uczniów, pędem ruszyła w stronę drzwi. Była już w połowie drogi do klasy Obrony, gdy uświadomiła sobie, że zostawiła podręcznik do OPCM'u w dormitorium, kiedy rano szukała pergaminu. Przeklinając własną głupotę, pobiegła do wieży gdzie po kilku minutach odnalazła zgubę i ruszyła w kierunku portretu Grubej Damy.

 - Nie mogę się doczekać Hogsmeade.

 - Jaka szkoda że to dopiero za trzy tygodnie.

          Przelotem usłyszała rozmowę trzech szóstoklasistów rozpartych na kanapach. Zatrzymała się na moment, z wrodzonego wścibstwa pragnąc podsłuchać o czym rozmawiają, ale okazało się, że nie mówili nic ciekawego. Poszła więc dalej, ale gdy mijała rozgadaną grupkę, zahaczyła stopą o dywan, przewracając się na podłogę. Torba upadła na podłogę koło niej, a książki, pióra i pergamin rozsypały się po podłodze. Zaklęła szpetnie, teraz to na pewno się spóźni. Ignorując ciche chichoty szóstorocznych, pozbierała wszystko i wstała, starając się ignorować uporczywy ból w nodze. Podpaść nowemu nauczycielowi pierwszego dnia. Cudownie, teraz to nawet huncwoci jej nie pobiją. Odsuwała właśnie portret kiedy mimowolnie zarejestrowała jeszcze urywek rozmowy:

 - Jeśli jesteś czystokrwisty to na pewno u Blight'a zapunktujesz.

 - Serio? Myślałem że gość jest spoko.

 - Może i tak, ale dość... konserwatywny. Zresztą ty przecież nie masz się o co martwić. Mugolaki to zupełnie inna historia.



***



         Tak, mugolaki to była zupełnie inna historia. Lily przekonała się o tym kiedy tylko przekroczyła próg klasy. Tertius Blight, nowy nauczyciel OPCM'u był wysokim, przystojnym blondynem, na oko tuż przed trzydziestką. Jego usta zdawały się na stałe zastygnąć w ironicznym grymasie, a oczy patrzyły na uczniów z drwiącym rozbawieniem. To, plus pokaz czarów jaki odstawił, posługując się niektórymi siódmoklasistami w postaci przeciwników, kazało jej. przypuszczać, że lekcje Obrony, będą w tym roku bardzo ciekawe. Była o tym praktycznie przekonana, dopóty, dopóki nie wprowadził swojego pierwszego „zarządzenia”. Profesor rzeczywiście okazał osobą bardzo konserwatywną, w jak najgorszym tego słowa znaczeniu. Nienawidził mugoli i wszystkiego co się z nimi wiązało, a więc ci z rodzin mugolskich nie mieli u niego łatwo. Czarodziejów półkrwi ledwo co tolerował, za to ci czystokrwiści mogli liczyć na specjalne jego względy; tym wszystkim dowodził, według Lily, że jego nazwisko jest zdecydowanie adekwatne do osobowości*. Posiadał wiedzę na temat rodziny i pochodzenia każdego ucznia i Evansówna, jako jedna z nielicznych „szlam” na piątym roku, czuła na sobie potępiające spojrzenie. Mimo że wcale się nie spóźniła, ani nie podpadła w żaden sposób, wyraźnie dawał jej do zrozumienia, że w jego klasie jest intruzem, który nie powinien mieć prawa przebywania w tak szanownym towarzystwie. Przez pierwsze pięć minut, usadził ich w określonym porządku: mugolaki przy ścianie, półkrwi na środku, a ci czystej krwi pod oknem. Kiedy tylko wszyscy się rozsiedli, Lily z przerażeniem spostrzegła, że oprócz niej tylko jeden krukon miał siedzieć pod ścianą. Zdenerwowana wyłamała sobie palce, z całych sił próbując przyoblec na twarz swój zwyczajowy ironiczny uśmiech. Zapowiadał się ciężki rok.



***



 - Nuda, nuda, nuda, nuda – zaśpiewała Alicja, rzucając ołówek na stolik w Pokoju Wspólnym.

         Dochodziła dziewiętnasta, a ona i Huncwoci uczyli się razem na fotelach najbliżej kominka. Choć może „uczyli się” nie jest najlepszym określeniem tego co robili, jako że tylko Remus i Alicja zadali sobie trud otworzenia podręczników. Pozostała trójka wylegiwała się na kanapach, odpoczywając po trzech godzinach przymusowych prac, zwanych roboczo szlabanami.

 - Jeśli nie będziesz się uczyć to Slughorn w życiu nie przepuści cię do siódmej klasy – zauważył Lupin, rzucając jej załamane spojrzenie. - Nie mówiąc już o OWUTEM'ach. I cała moja praca na nic.

 - Uhh! Uczę się i uczę już parę godzin, mam dość – oświadczyła wydymając usta jak mała dziewczynka. - Idź lepiej praw morały Marlene, ona to już zupełnie nic nie robi. Ja przynajmniej nie latam na randki już pierwszego dnia.

           W odpowiedzi tylko westchnął cierpiętniczo, jakby sprawiła mu niewyobrażalny zawód, i wyciągnął nowy arkusz pergaminu, na którym zaczął pisać wypracowanie na zielarstwo, pocierając oczy ze zmęczenia.

 - Nie za bardzo dajesz sobie w kość, Lunio? Wiesz, masz na to jeszcze cały wieczór – stwierdził Potter.

 - Za... dwie godziny mam obchód. - Wyjaśnił, zerknąwszy uprzednio na zegar. - A nie jestem nawet w połowie.

         W jego oczach pojawiła się panika i czym prędzej wrócił do pisania.

 - Nie mógłbyś poprosić drugiego prefekta żeby tym razem poszedł sam? - Nie odpuszczał James

 - Nie mogę opuścić swojego pierwszego patrolu, Rogaczu.

         Potter przewrócił oczami, z powrotem opadając na kanapę.

 - A właściwie kto jest drugim prefektem na naszym roku? - Zainteresował się Peter.

 - Lily Evans – odpowiedziała Alicja.

       Trójka huncwotów spojrzała po sobie skonsternowana.

 - Evans? Ta ruda? - Zapytał James.

 - Ruda, mała, wszystkowiedząca pieguska – potwierdził Syriusz. - Nie warta zachodu.

        Blondynka spojrzała na nich z dezaprobatą, natomiast Peter ze zdziwieniem

 - Eee... A która to?

       Wszyscy przewrócili oczami, powodując zażenowanie kolegi.
 
 - Oj, Glizdek, Glizdek, powiedz mi, jakim cudem ty przeszedłeś do tej piątej klasy? - Zadrwił Syriusz.
 
      Pettigrew zmieszał się jeszcze bardziej, więc Alicja natychmiast pospieszyła mu na pomoc.

 - O! Evans to tamta przy oknie.

       Cała trójka wlepiła wzrok we wskazane przez Parks miejsce. Na parapecie, na drugim końcu pomieszczenia, rzeczywiście siedziała Lily, z zapałem notując coś w podręczniku od eliksirów. Na jej widok Rogacz tak wysoko uniósł brwi, że prawie całkowicie zniknęły pod czupryną czarnych włosów, a Syriusz zagwizdał z uznaniem. Jedynie Glizdogon pozostał beznamiętny na postać dziewczyny i jego mina nie zmieniła się ani o jotę.

 - Trochę się zmieniła, co? - Zapytała złośliwie Alicja.

      Black pokiwał machinalnie głową, cały czas na patrząc na rudowłosą. James tylko wzruszył obojętnie ramionami. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, żeby zrozumieć, iż to była owa tajemnicza przyjaciółka Smarka z peronu. Owszem, może i wyładniała, ale jednak była tą Evans, wielbicielką ślizgonów. Dla niego nadal pozostawała nudną, bladą kujonką, o pełnym wyższości wyrazie twarzy. I nic nie mogło tej opinii zmienić. 
 
 
Blight - po angielsku to rzucacćurok, ale też niszczyć nadzieję, bardzo adekwatne do naszego profesora ;D
Okej, rozdział szybciej niż planowałam, jednak następne dwa tygodnie mam zawalone i na pewno nic nie wstawię, tak więc macie już teraz. Przepraszam jeśli nie poinformuję, ale nie bardzo mam czas. Tak tylko wyjaśniając: James nie poznał Lily na peronie, bo po prostu nigdy nie zwrócił na nią zbytniej uwagi. Owszem, wideział że na jego roku jest jakaś tam ruda Evans, ale ona jest tutaj taką mocno zamknieta w sobie postacią, nie nieśmiałą, ale zwyczajnie stroniącą od ludzi ze zwykłej niechęci. Z kolei Peter nie bardzo widzi cokolwiek poza swoimi przyjaciółmi. Syriusz jak to Syriusz - kojarzy wszystkie dziewczyny, musi, jeśli nie chce popełnić gafy i nagle zapomnieć imienia lubej na randce.
Pozdrawiam serdecznie.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Rozdział XI


 - Blake, Anette. - McGonagall wyczytała pierwsze nazwisko z listy.

           Z tłumu pierwszaków wyszła mała dziewczynka o jasnobrązowych kosmykach i dygocąc ze strachu usiadła na stołu, pozwalając by połatany materiał tiary zasłonił ją przed natarczywymi spojrzeniami.

 - Ravenclaw! - krzyknęła tiara, a dziecko na miękkich nogach wstało i opadło na miejsce przy stole krukonów.

 - Brown, Andrew. - Tym razem podszedł wysoki chłopiec z przydługimi czarnymi włosami i okularami na nosie, które niebezpiecznie przywodziły na myśl Pottera.

 - Gryffindor! - Jak na zawołanie ryknęła tiara, potwierdzając przypuszczenia Lily.

           Jeszcze tylko dać temu dziecku miotłę, kolegę, koniecznie bez instynktu samozachowawczego i za rok Huncwoci będą mieli konkurencję, uznała

 - Clarke, Sarah.

 - Hufflepuff!

           Ceremonia toczyła się dalej, wszyscy jakby ich ktoś zaczarował, patrzyli na nauczycielkę transmutacji i nikt nawet słowem nie wspominał o tym co przed chwilą się tu działo. Przynajmniej tak to wyglądało dla niewprawnego oka. Ktoś bardziej spostrzegawczy, zwróciłby uwagę na obłęd, czający się w oczach pozornie wlepionych w profesor McGonagall, co odważniejsi wymieniali ukradkowe szepty, a nie zabrakło i takich, którzy nie zerknęli, choćby przelotnie, na drzwi jakby wyczekując ponownego wejścia Huncwotów.

 - Ellison, Parker.

 - Ravenclaw!

          Nauczyciele wyglądali jednak na zdesperowanych by nic więcej nie zakłóciło uczty. Rzecz jasna nikt nie miał zamiaru się sprzeciwiać, zadowolili się więc ledwie słyszalnym mamrotaniem zamiast otwartej rozmowy, niewerbalnie postanawiając poczekać z plotkowaniem do nocy. I kiedy tak wszyscy rozmyślali nad występem jakim uraczyła ich słynna czwórka, tylko nieliczni zadali sobie trud dokładniejszego przeanalizowania, czy choćby wysłuchania, ostrzegawczych słów tiary. Tak oto Huncwoci odwrócili uwagę młodych Hogwartczyków od jednego z pierwszych sygnałów zbliżającego się niebezpieczeństwa. Lily zrozumiawszy, przynajmniej mniej więcej, o co chodzi w piosence, czym prędzej spojrzała na stół Slytherina. Może i było to nieco krzywdzące, tak od razu oskarżać o wszystko Węże, bądź ich rodziny,ale, podobnie jak kilkunastu innych uczniów (za mało by nauczyciele się przejęli, ale wystarczająco dużo, by przekonać ją że ma rację), nie mogła przegapić nie tak znowu ukradkowych uśmiechów, czy mocno niedyskretnych parsknięć, wymienianych uczniów domu Salazara. Mogła się założyć, że taki choćby Avery czy Rosier całkiem sporo o wszystkim wiedzą, lub przynajmniej podejrzewają. A to z kolei oznaczało... Przeniosła wzrok na wysokiego, czarnowłosego chłopaka, siedzącego najbliżej drzwi. O ile orientowała się w ślizgońskiej hierarchii (a dzięki Severusowi orientowała się dość dobrze), w Slytherinie Evan Rosier był nieco mroczniejszą wersją James'a Pottera. Tak więc łatwo dawało się wysnuć, że im siedzisz dalej od Evana, tym niższy szczebelek drabiny społecznej zajmujesz. To zresztą zabawne jak te dwa różne domy, potrafiły w takich rzeczach być zupełnie takie same. Jej przyjaciel, z uporem godnym lepszej sprawy, tkwił od dawna na końcu stołu, nie chcąc choćby zbliżyć się do środka, czyli najbliżej śmietanki towarzyskiej, zupełnie ignorując wszystkie szepty na swój temat. Twierdził bowiem, że o wiele bardziej zajmuje go problem coraz niższej prekfencji wśród sklątek tylnowybuchowych, za każdym razem zamykając tym sposobem dyskusję (nie, żeby go za to nie podziwiała; ona razem z przyjaciółkami siadała dokładnie pomiędzy środkiem, a końcem mebla, starając za wszelką cenę się nie wychylać, bo, pomimo wszystkich starań, nie mogła uodpornić się całkowicie na zdanie obcych) Z racji jego, hm, „trudnego” charakteru i „niewłaściwego” pochodzenia, nikt nie powierzyłby mu żadnych sekretów, wiedziała o tym. Miała tez jednak pewność, że kiedy coś bardzo go zainteresuje, nie ma siły, która powstrzymałaby go przed zgłębieniem sekretu. A jeśli mogła coś wydedukować z tego zwykle nieprzeniknionego, czarnego spojrzenia, które teraz dziwnie często wracało do Rosiera, to to, że ta sprawa pochłonęła go już całkowicie. Tak, to świetny powód żeby się pogodzić, bo przecież ciągle była na niego zła, pomyślała, po czym zalała ją nagła fala optymizmu. Pogodzi się z nim, razem pośledzą ślizgonów...Tiarze pewnie nie chodziło o nic groźnego, więc bez przeszkód dowiedzą się co knują Węże, pośmieją się razem, wszystko wróci do normy. Wyprostowała się na siedzeniu i, po raz pierwszy od dobrych kilku godzin, uśmiechnęła się, ignorując zdziwione spojrzenie Emmeliny. Przyciągnęła spojrzenie bruneta, który z wahaniem odwzajemnił uśmiech. Może ten rok da się jeszcze uratować?



***



 - Umbridge, Chlorissa.

 - Slytherin.

          Alicja powiodła wzrokiem po gryfonach zgromadzonych przy stole; uroczystość trwała już decydowanie za długo, a jeszcze nie podali nawet jedzenia. Zapowiadał się naprawdę nudny wieczór. No, przynajmniej dopóki nie zakradną się do dormitorium chłopaków. Do tego czasu, skazana była na apatyczne grzebanie widelcem w talerzu. Siedząca obok niej Marlene zdawała się nie mieć takich problemów, gawędziła właśnie z jakimś chłopakiem, który wpatrywał się w jej przyjaciółkę jakby nigdy nie widział nic piękniejszego. Co oczywiście mijało się z prawdą, gdyż nawet ona, traktująca McKinnon jak coś w rodzaju przyszywanej młodszej siostry, musiała przyznać że nie była żadną pięknością. Owszem, dziewczyna miała ładne oczy, niezłe włosy i gładką cerę, ale to plasowało ją tylko trochę powyżej przeciętnej. Prawdziwym atutem szatynki była jej osobowość; jako prawdopodobnie jedyna osoba na całym świecie, potrafiła usiąść Syriuszowi na kolanach i sprawić, że się przez to zarumieni. Była najbardziej szczerym, bezpośrednim i jowialnym człowiekiem jakiego Alicja znała, co sprawiało że chłopcy lecieli do niej jak muchy do miodu. Czasem jednak trochę ją to irytowało, zwłaszcza kiedy, tak jak teraz, potrzebowała z kimś porozmawiać, choćby tylko dla zabicia nudy. Westchnęła i jeszcze raz powiodła wzrokiem po zebranych, zatrzymując się na co ciekawszych widokach. Jedna z siódmoklasistek, do zeszłego roku ponura miłośniczka gry w gargułki, nieznana Parksównie z imienia, przefarbowała się na czarno, a jej szyję zdobił skórzany naszyjnik z kolcami. Boris Michalsky, z jej roku, dotychczas niedorobiony amator gry na skrzypcach najwyraźniej odkrył znaczenie słów „słońce” i „siłownia”, bo zmienił się prawie nie do poznania. Poczuła jak krew zaczyna szybciej krążyć, a jej ręka niemal odruchowo, kokieteryjnym gestem odrzuciła włosy na plecy. Ta uczta ma jeszcze szansę zmienić się w coś ciekawego uznała, i już miała odezwać się do chłopaka, kiedy jej uwagę przyciągnął nagły ruch, gdzieś po jej prawej. Zauważyła Dorcas Meadowes z tymi jej wyjątkowo mało gustownymi, platynowymi kudłami, obok niej siedziała Emmelina Vance, jedna z byłych Syriusza, a najbardziej z boku... Alicja otworzyła szerzej oczy. To była Lily Evans, ale w niczym nie przypominała tej Lily z zeszłego roku. Jej włosy, wcześniej krótkie kosmyki w odcieniu marchewki ściemniały do ślicznego rudobrązowego odcienia i sięgały jej teraz za ramiona, piegi jakimś cudem znikły, a tych parę na policzkach było ledwie widocznych. Również jej figura zrobiła się jakaś bardziej, hm... Dziewczęca? Szturchnęła Marlene w ramię i pokazała na dziewczynę. Szatynka posłała jej urażone spojrzenie, po czym wzruszyła ramionami i chciała powrócić do flirtowania, kiedy Alicja szturchnęła ja jeszcze raz, mocniej.

 - Co do...?!

 - Ćśś, patrz! - Szepnęła w odpowiedzi blondynka.

         McKinnon spojrzała... I natychmiast otworzyła usta ze zdziwienia. Evansówna zawsze była kwalifikowana do tych ładnych, acz zbyt dziecinnych dziewczyn, które rzadko kiedy pokazują się na imprezach czy meczach. W dodatku większość czasu spędzała w bibliotece, co dawało jej łatkę „kujonicy” przekreślając jakiekolwiek szanse na sukces na polu towarzyskim. Teraz jednak sprawa wyglądała inaczej, Alicja była pewna że Lily jest co najmniej tak samo ładna jak ona, jeśli nie bardziej. Z jednej strony, Evans robiła jej konkurencję, ale z drugiej... Poczuła jak usta rozciągają jej się w uśmiechu, z drugiej strony teraz nie będzie aż tak nudno. W gruncie rzeczy, mogło być całkiem ciekawie. Jakby postanawiając nagrodzić ją za tę myśl, na stole zmaterializowały się właśnie potrawy, a wszyscy zajęli się jedzeniem. Tak, będzie całkiem ciekawie.



***



          Albus Dumbledore z lekkim rozbawieniem, wymieszanym z odrobiną niepokoju patrzył na tłum zgromadzony przed jego biurkiem. Gabinet dyrektora, choć słusznej wielkości, z racji stopnia zagracenia rzadko miał okazję mieścić aż tyle osób naraz. W tej chwili znajdował się tu ich tuzin, czyli o jedenaście więcej niż zazwyczaj. Naturalnie, nie on był osobą zwołująca zebranie, ale jak to czasem bywa, kiedy jedna osoba się odezwała, inni poszli za nią. Prosto do jego gabinetu, bo gdzież by indziej? Jak można się spodziewać, pytaniom nie było końca, za to nikt nie chciał zająć stanowiska w tej rzeczywiście ważnej sprawie.

 - Gdzie jest Cassandra?

 -   A po co ci ona?! Zapytaj lepiej, gdzie Minerwa?

 - Proszę wszystkich o spokój, profesor Trelawney postanowiła udać się na spoczynek do swojej wierzy, natomiast profesor McGonagall przebywa w tej chwili ze swoimi podopiecznymi.

           Słowom dyrektora, niosącym się po zagraconym pomieszczeniu, towarzyszyły gorączkowe i wcale nie cichnące szepty nauczycieli. Widok tak rozluźnionego Albusa Dumbledore'a nie był niczym szczególnym, ale też rzadko dochodziło do podobnych incydentów, do których, według kadry nauczycielskiej, należało odnosić się z większą powagą. Naturalnie, całkowity spokój, biorąc pod uwagę liczbę dzieci i nastolatków zamieszkałych w zamku, był niemożliwy do osiągnięcia, ale profesorom zawsze udawało się jakoś utrzymywać względny ład. Sielanka skończyła się kiedy, kilka lat temu, jakiś przewrotny pomysł losu przygnał tutaj pewne cztery małe demony o niesamowitej inteligencji i z głowami pełnymi niesamowicie głupich pomysłów. Dziwnym trafem, z wiekiem ich inwencja zdawała się wcale nie maleć, przeciwnie, z roku na rok chłopcy zyskiwali na doświadczeniu, tak więc żarty robiły się coraz bardziej wyrafinowane. O ile oczywiści doprawienie wszystkim ślizgonom świńskich uszu i ogonów, co miało miejsce w pod koniec czwartej klasy, można uznać za takowe. W porównaniu jednak z wysadzeniem toalety w klasie pierwszej, był to naprawdę efektowny pokaz. Najbardziej fascynującą rzeczą nie były jednak używane przez gryfońską czwórkę czary, ale to, że w większości przypadków wszystko uchodziło im płazem. Przeważnie znajdował się ktoś gotów poświadczyć o ich niewinności, gorąco zapewniając o całodzienny pobycie w Pokoju Wspólnym czy spożywanym razem posiłku. Nauczyciele musieli pogodzić się z faktem, że gdy chodziło o Huncwotów, jak ich z czasem zaczęto nazywać, wszyscy uczniowie (prócz, rzecz jasna, ślizgonów) stali za nimi murem. Nie mogli też nie zauważyć zdolności jakie przejawiali podczas lekcji i to przy prawie zerowym wysiłku. Wszystkie te rzeczy, uczyniły z czterech, na pierwszy rzut oka zwyczajnych chłopców, coś w rodzaju elity, do której każdy chciał należeć. Tym razem jednak stanowczo przesadzili. Do tej pory bowiem, jeszcze nigdy nie narazili żadnego z uczniów na bezpośrednie niebezpieczeństwo. A to, w opinii wielu, wymagało odpowiedniej kary.

 - Hagridzie, ale jak oni to zrobili? - Robert Larrabee, uczący mugoloznawstwa, niepewnie zerknął na gajowego, który nadal złowieszczo mamrotał pod nosem. - Przecież to tylko czwórka chłopców, dzieci jeszcze!

          Mężczyzna pociągnął z kufla solidny łyk, otarł usta rękawem i czkając zwrócił się do nauczyciela.

 - Jakie tam dzieci, szarlatany jedne! Przechytrzyli hik! mnie, Black, ten wysoki, powiedział mi że hik! widział jak jakiś chłopaczek wchodzi w powrotem do pociągu, i tego, no, rozumie pan, musiałem iść sprawdzić, bo a nuż by utknął, rozumie profesor...

 - Hagridzie, może wystarczy już tego wina? - Przerwał mu Slughorne.

          Mężczyzna spojrzał nań ostro, aż Stary Ślimak stropił się i momentalnie wbił wzrok w podłogę.

 - I... na czym to ja? A, tak, wtedy ta dwójka, Lupin i Potter, hik! powiedzieli mi, że popilnują dzieciaków, żebym mógł sprawdzić. To ja poszedłem do tego pociągu, a wtedy Pettigrew, ten mały taki, zamknął drzwi i pobiegł! A kiedy się hik! wydostałem, to cholibka, puściutko było. Tom pobiegł do zamku... - przerwał na chwilę by zaczerpnąć kolejną porcję wina, a zgromadzeni w pokoju nauczyciele jak jeden mąż zadrżeli wyobrażając sobie przerażający obraz w postaci biegnącego Hagrida. - A resztę już znacie. - Dokończył, po czym zupełnie nagle zachichotał.

 - To mnie chłopaki wrobili! O cholibka! - Zatoczył się, zahaczając prawą dłonią o kielich.

          Kufel, w którym została jeszcze słuszna porcja wina, potoczył się po stole, a następnie z brzdękiem spadł na podłogę, pozostawiając za sobą coś w rodzaju ścieżki z karminowego płynu. Gajowy parsknął zbyt głośnym, typowym dla pijanego śmiechem i stało się aż nazbyt oczywiste, że wypite przed chwilą wino nie było jego pierwszym tego wieczoru. Profesor Sinistra pospieszyła pół olbrzymowi na pomoc, ale uprzedziła ją wyciągnięta dłoń dyrektora.

 - Zostań tutaj, Auroro, ja odprowadzę Hagrida. - Polecił Dumbledore, ujmując wielką rękę gajowego.

 -  Ale co z tymi gryfonami? - Wyrwał się Herbert Beeery, nauczyciel zielarstwa.

 - Prawda. - Dyrektor z zadumą pokiwał głową. - Cóż, osobiście jestem zdania, że to do Minerwy należy karanie jej wychowanków, nie sądzicie? Możecie być pewni, iż zostaną oni stosownie ukarani,

          Uśmiechając się uspokajająco, jakby był jedynym dorosłym w pomieszczeniu pełnym pełzających dzieci, wyszedł z pokoju razem z olbrzymem. Nauczyciele popatrzyli po sobie zdezorientowani, słuchając jednocześnie stopniowo cichnącego śmiechu gajowego; wszyscy byli świadomi obecności ostrej nuty w głosie dyrektora.

 - Czyli ci chłopcy nie zostaną ukarani? - Oburzyła się Sinistra - Toż to zwykła bezczelność z ich strony! Hagrid jest pracownikiem szkoły i należy mu się szacunek, a te dzieci...! Potter i Black, mogłam się spodziewać, oni nie mają szacunku do nikogo, ani do niczego. Trzeba ich jakoś nauczyć posłuszeństwa, a wy wszyscy im pobłażacie.

          Odpowiedziała jej cisza pełna poczucia winy. Profesor Vector i profesor Binks wymienili zaniepokojone spojrzenia.

 - Nie słuchałaś Auroro? Minerwa da im nauczkę. - Usprawiedliwiła się Septima.

 - Mimo wszystko jest ich opiekunką, a jeśli będzie dla nich za łagodna? To im nie może ujść płazem. Trzeba uzgodnić z Minerwą rodzaj kary – Stwierdził Robert Larrabee, nauczyciel mugoloznawstwa.

 - Doprawdy? Zdawało mi się, że to ty przed chwilą twierdziłeś, „Że to tylko dzieci!” - Zadrwiła Bathsheda Babbling, ucząca starożytnych runów.

 - To było zanim Hagrid opowiedział nam o tym... O tym precedensie! Gdyby moi ślizgoni zrobili coś takiego...! Pewnie chcielibyście ich wszystkich wyrzucić – Poparł Larrbee'ego Slughorne.

          Profesorowie po raz kolejny zamilkli w duchu przyznając mu rację.

 - Różnica polega na tym, że wychowankowie Minerwy chcieli zrobić kawał. Dzieci są całe, prawda? Gdyby zabrali je ślizgoni, teraz nie byłoby czego zbierać.

          Wszyscy drgnęli i odwrócili się by spojrzeć na mężczyznę, który wypowiedział te słowa. Wysoki blondyn stojący w rogu mierzył ich drwiącym spojrzeniem.

 - Nie ma pan pojęcia o czym mówi! Przyjechał pan dopiero dziś i nie wie co oni potrafią zrobić.

          Wśród nauczycieli przeszedł szmer poparcia dla mistrza eliksirów; jedynie Bathsheda patrzyła na nowego nauczyciela OPCM'u z uznaniem.

 - Dosyć tego! - Dobiegło od strony drzwi.

          Wykładowcy raz jeszcze odwrócili się na pięcie; ktoś mógłby stwierdzić, że to szalenie zabawne, widzieć prawie całe grono pedagogiczne Hogwartu, odwracające się to w jedną, to w drugą stronę, jak marionetki na sznurkach. Tym razem wszyscy stali zwróceni w stronę zdrowo wkurzonej Minerwy McGonagall. Twarz kobiety niczego nie wyrażała, a oczy pozostały chłodne. Jedynie po mocno zaciśniętych ustach można było poznać jak bardzo jest rozeźlona; nauczycielka transmutacji znana była na cały Hogwart ze swoich ciętych ripost, które nie jedną co wrażliwszą osobę doprowadziły do płaczu. Jeśli więc rezygnowała z użycia jednej z nich to oznaczał, że najzwyczajniej bała się stracić nad sobą panowania.

 - Aż tak źle, Minerwo? - Zapytał Slughorne współczującym tonem. - Naturalnie, nie spodziewałem się niczego innnego...

 - Dość, Horacy! - Przerwała brunetka. - Moi uczniowie będą odrabiać swój szlaban codziennie po lekcjach do końca tego miesiąca. Ponadto – podniosła głos, starając się przekrzyczeć protesty. - stwierdziłam, że nie odejmę punktów, jako iż ta sytuacja miała miejsce jeszcze przed formalnym rozpoczęciem roku.

          Mówiąc to, uśmiechnęła się lekko, prawie niezauważalnie, ale kilka sekund później znów przywołała na twarz surową maskę.

 - I nie życzę sobie żadnych sprzeciwów, to moi wychowankowie i mam prawo ukarać ich tak jak ja chcę. To wszystko, koniec zebrania. - Delektując się ciszą, jaka nastała po jej słowach, obróciła się na pięcie i wyszła.

          Członkowie kadry nauczycielskiej stali jak skamieniali, właśnie cały ich bunt został stłumiony w zarodku. I choć żaden z nich tak naprawdę nie kwestionował decyzji Minerwy, to jakoś nikt nie mógł powstrzymać myśli, że zostali przechytrzeni przez czwórkę małolatów. Po raz kolejny.



***



 - Dlaczego to musi być u Filcha? - Jęknął zrozpaczony Peter. - On mnie nienawidzi odkąd zamknąłem panią Norris w bibliotece na całą noc, pamiętacie? Łaził za mną i syczał „Dopadnę cię Pettigrew” przez cały miesiąc! Jestem pewien że sobie nie podaruje i doda mi roboty.

 - Przecież to tylko miesiąc, poza tym, pomyśl ile skonfiskowanych rzeczy mógłbyś zwinąć – zasugerowała Marlene.

          Całą szóstką siedzieli w dormitorium Huncwotów i rozmawiali o wakacjach. A przynajmniej w założeniu o tym mieli rozmawiać. Prawdę mówiąc wszyscy wiedzieli z nadsyłanych listów, jakie niesamowite miejsca zwiedzili James i Alicja, znali szczegóły tortur jakimi były lekcje etykiety Syriusa i wiedzieli o każdym chłopaku z jakim spotykała się tego lata McKinnon. Tak więc ten temat szybko się wyczerpał, zastąpiony narzekaniem na zadane szlabany. Marlene i Alicja wychodziły ze skóry żeby podnieść chłopaków na duchu, zżerane przez poczucie winy, w końcu kazali im zostać na korytarzu, biorąc na siebie całą winę.

 - Właśnie Pete, ja będę musiał pastować wszystkie ukradzione miotły. Codziennie! - Poskarżył się Remus.

 - Nie przesadzaj, to nie tak źle. Będziesz miał do pomocy Syriusza - Pocieszyła go Parks.

          Chłopak schował twarz w dłoniach, a ona po chwili zdała sobie sprawę ze swojego faux pas, no tak, Syriusz i pomoc. A przynajmniej myślała że o to chodzi, dopóki Lupin nie wyjaśnił:

 - Alicja, to były miotły ślizgonów.

          Zapadła pełna współczucia cisza przerywana jedynie cichymi usprawiedliwieniami Petera, odpowiedzialnego za kradzie... Hm, pożyczenie mioteł. Nagle odezwał się Syriusz:

 - To te miotły serio się pastuje?

           Wszyscy wybuchli śmiechem, a gdy po dobrych kilku minutach zapadła cisza James pokręcił z rozbawieniem głową.

 - A myślałeś że jakim sposobem działają cały czas tak samo dobrze? - W jego głosie słychać było rzeczywiste zainteresowanie.

 - Bo ja wiem? Chyba że to jakaś struktura drewna... - Wzruszył bezradnie ramionami i nadąsał się, kiedy jego słowa wywołały kolejną salwę śmiechu.

 - Oj, stary, nie chciał bym być u ciebie skrzatem domowym – stwierdził z prostotą James. - Ale mnie nie pobijecie. Dostała mi się łazienka Jęczącej Marty.

          Wszyscy wybałuszyli na niego oczy, ale nikt nic nie powiedział.

 - Nie.

 - Zalewasz.

 - Kłamiesz, Potter.

          Rogacz z dumą pokręcił głową, a na jego usta wpełzł diaboliczny uśmiech.

 - Więc dlaczego jesteś taki zadowolony? - Zapytała Marlene.

 - Och, McKinnon – Westchnął jakby zawiedziony tym, że się nie domyśla. - Przecież to łazienka dla dziewczyn.

          Jego słowa wywołały jeszcze większe rozbawienie, a żaden z chłopaków nie śmiał już nawet narzekać na swoją karę. Wiedzieli że James'owi dostało się najgorsze, choć starał się to ukryć. McGonagall najwyraźniej doskonale wiedziała kto tutaj grał pierwsze skrzypce. I postarała się o adekwatną do jego czynu karę. W tamtej chwili każdy z nich - wbrew wszystkiemu co zwykle myśleli - cieszył się, że nie jest Potterem. Czasem przywództwo to ciężka sprawa.



***



          Dziesięć minut. Tyle Lily potrzebowała by na nowo zadomowić się w dormitorium. Ułożyła ciuchy w szafie, książki położyła na biurku, kosmetyczka i budzik powędrowały na szafkę nocną. Teraz, po długiej i odprężającej wizycie w łazience prefektów, siedziała na łóżku szczotkując włosy i przeglądając jedną z książek, rozkoszując się uczuciem błogości, jakie zawsze wywoływał w niej zamek. Jej współlokatorki dawno już usnęły, ale mimo że zbliżała się już północ, a oczy same jej się zamykały, nie chciała iść jeszcze spać. Miała świadomość, że od jutra będzie musiała rzucić się w wir nauki i zadań domowych, tak więc czuła potrzebę poświęcenia jeszcze choćby kilku minut dla siebie.

 - Lily.. śpij – wymamrotała Emmelina, żeby następnie schować twarz w poduszkę.

           Evansówna spojrzała po raz kolejny na zegar, przeżywając mały wstrząs, kiedy okazało się, że jest za dwie dwunasta. Szepnęła „Avis”, odłożyła książkę na stolik i wpełzła pod kołdrę. Zasnęła momentalnie, nie zauważając brązowowłosej postaci, która pięć minut po północy wślizgnęła się do pokoju. Ani badawczego wzroku dziewczyny, skierowanego na jej łóżko.


No to jest rozdział, po trzech tygodniach opóźnienia, niesprawdzony, ale za to prawie dwa razy dłuższy niż ostatni. Uwaga, uwaga, nareszcie jesteśmy w Hogwarcie! Tak, ja też się cieszę, bo miałam już z lekka dosyć takiej ciągnącej się akcji. Tak na koniec mam do was prośbę: jeśli przeczytaliście zostawcie po sobie komentarz, wystarczy mi jedno słowo, nawet jedna literka, bylebym wiedziała że jesteście, a nie uciekliście, zniechęceni moimi wakacjami
Pozdrawiam!


piątek, 3 stycznia 2014

INFORMACJA

          Jeej, jak dawno mnie tu nie było! Aż sama się sobie dziwię. No cóż, nie będę was okłamywać: już od dobrego miesiąca nosiłam się z zamiarem usunięcia bloga, ale mimo wszystko pisałam, myślałam że to minie. Nie minęło, ale od kiedy zrobiłam sobie małe wakacje(dacie wiarę, że to prawie trzy tygodnie?!) znów nabrałam ochoty na pisanie. Z tym, że wprowadziłam małe poprawki:
          Po pierwsze, co chyba widzicie, zmienił się szablon, wykonała go Orbitka, za co strasznie jej dziękuję.
          Po drugie, zmieni się też trochę idea bloga, dotyczy to głównie czegoś z przeszłości Lily i paru szczegółów dotyczących bohaterów drugoplanowych. Myślę, że najlepiej zrozumiecie o co chodzi jeśliprzeczytacie rozdział ósmy.
          A na koniec tak z trochę innej beczki: nie jestem pewna kiedy będzie nowy rozdział, ale obiecuję że pojawi się przed końcem przyszłego tygodnia.
          Pozdrawiam gorąco!

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Rozdział X

"Czasem dokonujemy wyboru, a czasem to wybór stwarza człowieka"


          James uwielbiał latać. Uczucia błogości jakie go wtedy ogarniało nie można było porównać do niczego innego. Na ziemi wszystko było inne, trudniejsze. Kłótnie, spory, rywalizacja; tu, w górze, takie rzeczy nie miały znaczenia. Niektórzy zawodnicy z jego drużyny mogli pałać do siebie niechęcią, żeby podczas meczu zmienić się najlepszych przyjaciół i współpracować w najlepsze. On mógł wpadać w panikę, kiedy oceny Petera wróżyły szybkie pożegnanie chłopaka ze szkołą, żeby, po długim locie uspokoić się i wpaść na pomysł jak mu pomóc. Wtedy i tylko wtedy czuł się wolny. Bez możliwości latania James Potter byłby kimś zupełnie innym.Nie było sensu udawać że wysokość niczego nie zmienia. Zmieniała wszystko.



***

          Ceremonia wyboru zawsze była najważniejszym punktem rozpoczęcia roku. Dla wielu – jeśli nie dla wszystkich – z obecnych, moment kiedy założyli tiarę na głowę, a ona krzyknęła nazwę domu, był tą decydującą chwilą w ich życiu.

          Będziesz tym miłym? Tym odważnym? Skończysz szkołę z samymi Wybitnymi na świadectwie? A może skończy się na nauce jak przejść przez życie bez wymienionych wyżej rzeczy, opierając się na samym tylko sprycie.

          Rodzice będą dumni? A może zechcą cię wydziedziczyć? A przyjaciele? Nadal nimi pozostaną, czy zaczną tobą pogardzać? I jedno pytanie, które błąka gdzieś tam, w głębi umysłu nie dając spokoju: czy ja w ogóle którąś z tych cech posiadam?

          Dla Lily wybór był prosty: Ravenclaw. Była inteligentna, była oczytana, była sprytna, to fakt. Ale lojalna? Przyjacielska? O d w a ż n a ? Już nie bardzo. Więc jakim do diabła cudem, po prawie sześciu minutach siedzenia na środku sali, pod ostrzałem spojrzeń, wylądowała w Gryffindorze? Do dzisiaj nie miała pojęcia. Jednak w przeciwieństwie do innych gryfonów, ona nigdy nie marudziła podczas ceremonii przydziału. To była dla niej magiczna chwila, przypominająca decyzję, która została podjęta właściwie bez jej udziału, a jednak to jej życie ukształtowała. I zawsze wtedy zastanawiała się, jaką byłaby osobą, gdyby tiara nie uwierzyła w jej odwagę.



***



          Remus się denerwował. Nie było to co prawda nic niezwykłego; jego uczciwość i towarzystwo w jakim się obracał mocno ze sobą kolidowały. Teraz jednak nie był to lekki stres jak gdy martwił się co będzie jeśli dowiedzą się co zrobili z kotką woźnego. Teraz chodziło o porwanie (bo, spójrzmy prawdzie w oczy, właśnie to robili) uczniów. W głowie już teraz tworzył listę kar jaka mogła ich spotkać, przy czym szorowanie całego zamku szczoteczkami do zębów pod okiem Filcha było jedną z łagodniejszych. Kiedy zobaczył w ciemnościach zarys zamku jego zdenerwowanie sięgnęło zenitu. I to tak bardzo, że nie zauważył jak z jego dłoni wylatuje jeden ze sztucznych ogni

          Była dziewiąta osiemnaście



***



          Mary Evans zawsze mówiła, że zanim będzie dobrze, najpierw trzeba swojej odcierpieć. Lily nigdy nie rozumiała o co jej chodziło, ale jeśli miała rację, to uczniowie jutro będą wzorami inteligencji i dobrych manier, bo teraz... no cóż, nie byli. Nawet służbista Diggory dał sobie spokój i zrezygnowany usiadł na ławce, chowając twarz w dłoniach. Nie martwił się jednak długo bo - jak Lily z rozbawieniem zauważyła – natychmiast podbiegły cztery dziewczyny z zamiarem... Z braku lepszego określenia uznajmy, że chciały go pocieszyć. Tylko że, pomyślała nagle z przestrachem, teraz nikt już nawet nie udawał że coś robi, a skoro ona była prefektem to chyba jednak powinna...?Wiedziała że to wszystko to zły pomysł! Prychnęła ze złością, wściekle wpatrując się w drzwi. W końcu k t o ś na pewno przyjdzie. I wtedy, kiedy tak patrzyła na drzwi, ze szpary między nimi wyleciała mała, fioletowa piłeczka...

          Była dziewiąta dwadzieścia.



***



           Będzie dobrze. Będzie dobrze. Będzie dobrze. Będzie dobrze. Będzie dobrze. Będzie dobrze.
Cholera, gadał do siebie. To była tylko głupia miotła, nie? Kawałek drewna, nic więcej. Więc jaki cudem, on Syriusz Black, się go bał? To tylko kawałek drewna, mówił sobie, poza tym jeszcze tylko lądowanie i koniec. W swoich rozważaniach, Syriusz zapomniał o dwóch rzeczach, po pierwsze: wznieść się jest znacznie łatwiej niż wylądować. I po drugie, jego różdżka też była zwykłym kawałkiem drewna. A może nie? Za pół godziny będzie po wszystkim, obiecał sobie, zaciskając dłoń na paczce fajerwerków.

          Była dziewiąta dwadzieścia jeden



***



          Ze zmrużonymi oczami patrzyła na domniemaną fatamorganę i nabierała coraz większej pewności,że „piłeczka”, nie dość, że nie jest wytworem jej wyobraźnie, to jeszcze na pewno piłeczką nie jest. A upewniło się wtedy, kiedy owa rzecz, wzleciała na wysokość trzech metrów i wybuchła rozpryskując wokół deszcz fioletowych iskier.

          Była dziewiąta dwadzieścia jeden.



***



          Nie planowali jak wlecą do zamku. To był szczegół, o którym żadnemu z nich nie chciało się myśleć. Ale teraz, kiedy dzieliło ich zaledwie kilka sekund od finału, zaczął się zastanawiać. Przelecieli nad bramą, ale co dalej? Przecież, wbrew pozorom, nad Wielką Salą górował dach, więc tak nie mogli wlecieć. A może Rogacz planował wybić okna? Nie, za bardzo ryzykowne, jeszcze kazaliby im potem to sprzątać. Cholera, to całe „myślenie” jest o wiele bardziej męczące niż na to wygląda, pomyślał. A potem wrota zamku się otworzyły, a oni wlecieli do środka.

          Była dziewiąta dwadzieścia dwie.



***



          Patrzyła w niemym szoku jak fajerwerków ciągle przybywa, a wraz z nimi kolorowych rozbłysków, które najmłodsi starali się łapać w dłonie. No, no, huncwoci się postarali, pomyślała z mimowolnym podziwem. Wtedy do Wielkiej Sali wpadło czterdzieści osób na miotłach, wywołując u wszystkich okrzyki zdziwienia.

          Była dziewiąta dwadzieścia trzy.



***



          Wszystko szło zgodnie z planem. Żaden z pierwszaków się nie zachwiał, w Wielkiej Sali nie było nauczycieli, którzy mogliby popsuć im „przedstawienie”, a wszyscy, absolutnie wszyscy uczniowie wpatrywali się w nich z zachwytem. Czyli, jeśli miałby być zupełnie szczery, jak zawsze. Na usta James'a wpłynął pełen samozadowolenia uśmiech. Z jego różdżki trysnęło jeszcze więcej różnokolorowych iskier, a jednocześnie Łapa i Lunio wyczarowywali wielki napis...



***


          „Huncwoci witają w nowym roku szkolnym!!!” Lily poczuła jak jej zdradzieckie usta rozchylają się w niebezpiecznie szerokim uśmiechu. To wcale jej nie bawiło, to wcale jej nie bawiło, uparcie powtarzała w myślach. Ale gdy w powietrzu pojawiało się coraz więcej fajerwerków, wybuchających tuż przed nosami oniemiałych nauczycieli, a Potter z pyszałkowatą miną strzelał iskrami z różdżki jednocześnie robiąc fikołki w powietrzu... Nawet ona musiała przyznać że to był pokaz naprawdę świetnych czarów. I jak na złość, właśnie w tym momencie do Wielkiej Sali wkroczyła profesor McGonagall.



***



 - Jak długo tu pracuję, tak jeszcze nigdy nie zdarzyło się by jakikolwiek uczeń, okazał aż taką bezmyślność! A wasza czwórka jak zwykle musiała coś wymyślić! - Nauczycielka Transmutacji zmrużyła niebezpiecznie oczy. - To po prostu niewyobrażalne, czy wy wiecie jakie to mogło mieć konsekwencje?! Jeśli któremuś z pierwszaków coś by się stało...! Albo wam?!

          McGonagall wychodziła z siebie. Przez całe cztery lata nauki w Howarcie, Remus ani razu nie widział jej bardziej rozeźlonej, niż podczas tych kilu krótkich minut, kiedy to z mistrzowskim opanowaniem uspokoiła wszystkich na sali, ustawiła pierwszaków w rzędzie, po czym nadal utrzymując pokerową minę, zaprowadziła ich na górę. I dopiero kiedy weszli do jej gabinetu, urządzonego w iście purytańskim stylu, dała popis swojej złości. Nie, poprawił się Lupin, to nie była złość, to była istna furia, niszczycielska siła porównywalna do oka cyklonu lub erupcji wulkanu, z całą tą lawą, dymem i innymi bajerami.

 - Wasze zachowanie było doprawdy karygodne... Potter, Black, po was mogłam się tego spodziewać... - zawiesiła złowrogo głos (choć, po prawdzie, teraz wszystko co robiła wydawało mu się złowrogie).

          Jak się domyślacie tutaj wspomniani wyżej osobnicy wymienili ukradkiem nie tak znowu niewinne uśmiechy po czym, nadal z jakąś niepojętą ekstazą w oczach, wlepili wzrok w opiekunkę odwołująca się właśnie do najwyższych mocy o zesłanie jej cierpliwości.

 - Ale wy! Pettigrew, naprawdę sądzisz że twój ojciec będzie zadowolony?

          Nieruchome spojrzenie kobiety spoczęło na truchlejącym ze strachu Peterze, by zaraz przenieść się na niego.

 - A ty, Lupin – zaczęła znowu, tym razem o wiele cichszym i łagodniejszym głosem. - Profesor Dumbledore nie będzie zachwycony. Sam uznał, że będziesz naprawdę dobrym prefektem.

          Z całą mocą na jaką było ją stać, podkreśliła nazwisko dyrektora, bacznie obserwując reakcję Lupina. Chłopak zwiesił głowę, bo nie mogąc opanować irytacji zbierającej się w każdym zakamarku jego ciała, chciał jej chociaż tak ostentacyjnie nie pokazywać. A miał co ukrywać, oj miał. Czemu ciągle straszyła go Dumbledorem? Czemu wszyscy to robili? Jasne, był wdzięczny dyrektorowi za to co zrobił, ale nauczyciele, przy każdej wpadce, wypominając mu to co dyrektor dla niego zrobił, jakie zasady złamał, tylko podkreślali jego odmienność. Nie dawali mu zapomnieć, że nie znalazł się tu na takich warunkach jak reszta. I pod żadnym pozorem nie był im równy.



***



          To było naprawdę irytujące. Miał tu na myśli te mówki nauczycieli, które zawsze wygłaszali z przemądrzałą miną, kiedy ktoś, zazwyczaj był to któryś z huncwotów, coś zbroił. Zupełnie jakby to robiło na kimś wrażenie! No okej, może na niektórych i robiło, taki Peter na przykład prawie dostawał spazmów, a Remus wyglądał jakby mały potwór zwany poczuciem winy już zżerał go żywcem. Podczas kiedy pozostała dwójka wychodziła z siebie, zarówno on, jak i Syriusz, zajęli się trudną sztuką przywołania na twarz niewinnych min, posyłając sobie jednocześnie ukradkowe uśmiechy. Ale kiedy nauczycielka doszła do wyliczania słabych punktów ich planu, James zaperzył się. Już chciał poinformować McGonagall o rzuconych przez siebie zaklęciach na miotły, i już, już otworzył usta, kiedy poczuł jak Remus wymierza mu sójkę w bok.

 - Au! - wyszeptał w stronę chłopaka, całkowicie ignorując w tym momencie kobietę..

          Lupin wykonał pantomimę zakluczenia ust, po czym wskazał na nauczycielkę z miną mówiącą: „Ogarnij, kretynie!”. Rogacz pochylił się w kierunki szatyna, po czym posłał przyjacielowi spojrzenie, które w zamierzeniu (i tylko w zamierzeniu)miało być niewinne.

 - Czy jest jakiś problem, panie Potter?

          Okularnik natychmiast się wyprostował, bawiąc się przez chwilę myślą, że żaden facet ceniący sobie życie, nie próbowałby nawet zignorować stojącej naprzeciw niego kobiety, kiedy dotarła do niego przykra świadomość, że owa kobieta właśnie na niego patrzy, mało tego; oczekuje odpowiedzi.

 - Nie, pani profesor. - Uśmiechnął się, tym porozumiewawczym uśmiechem, który zawsze działał na Slughorne'a, kiedy zdarzało mu się przyłapać ich na „pożyczaniu” niektórych jego eliksirów.

          Niestety zapomniał w swej ignorancji, że McGonagall nie była starym ślimakiem, a jego żałosna mina zdolna w mgnieniu oka skruszyć gołębie serce mistrza eliksirów, nie miała najmniejszych szans w wojnie w posępną twarzą Minerwy. Jednak zamiast – co zrobiłby każdy o choćby przeciętnym ilorazie inteligencji i normalnej dawce instynktu samozachowawczego - z pokorą przyjąć karę, on, podburzony myślą, że przecież nie godzi się, żeby huncwot odchodził z podkulonym ogonem, znów otworzył usta... I znów nie dane mu było dokończyć – czy choćby rozpocząć – zdania, tym razem przez Syriusza.

 - Ale pani profesor – zaczął Black, czujnie obserwując kobietę. - Skoro rok się jeszcze tak naprawdę nie zaczął, to chyba nie będziemy mieli odjętych punktów – dokończył szybko.

          Remus uderzył się w czoło, bolejąc nad nagłą, choć niezupełnie niespodziewaną utratą resztek
zdrowego rozsądku przez przyjaciela, ale McGonagall zamiast, jak spodziewał się James, obdarzyć Syriusza drwiącym spojrzeniem doświadczonego demona z ostatniego kręgu piekieł, zrobiła coś niesamowitego: uśmiechnęła się.

 - Nie, Black, nie zostaniecie ukarani utratą punktów – powiedziała po prostu, wywołując na ich twarzach uśmiechy.

          Które zaraz zgasły, pod wpływem słów, jakie wypowiedziała potem:

 - A skoro już jesteśmy przy tej waszej karze...


Wybaczcie błędy jeśli jakieś były, ale gorączka przedświąteczna nie daje mi żyć. W dodatku od jutra do poniedziałku będę w rozjazdach i cięzko byłoby mi wtedy coś dodać. Podobało się/nie podobało się, napisz w komentarzu!

wtorek, 10 grudnia 2013

Rozdział IX

"Przygoda spotyka nas dopiero wtedy, kiedy się w nia rzucimy"
 - Muszę siusiu!

 - Gorąco mi, nie moglibyśmy już iść?

 - Ja chce do mamyyy...

          Lunatyk rozejrzał się bezradnie po tym zbiorowisku jedenastolatków. To były tylko dzieci. Dzieci, które na razie nie miały pojęcia, że James Potter nie znosi marudzenia. A James'a Pottera zawsze się słuchało. Nie powstrzymało to jednego chłopca od głośnego pochlipywania, co powodowało coraz większą zmarszczkę między brwiami okularnika. Remus dawał mu jeszcze maks minutę zanim pęknie.

 - Czy możecie się w końcu zamknąć?! - Wrzasnął po chwili chłopak, zgodnie z przewidywaniami. - Pete, masz te miotły?

          Blondynek pokiwał z zadowoleniem głową i wskazał na skupisko drewna leżące niedaleko. Remus zastanawiał się czy takie pozostawienie mioteł na ziemi, w dodatku przy obecnej wilgotności powietrza im nie zaszkodzi, ale – mając na uwadze fanatyzm Rogacza pod tym względem – nie odezwał się.

 - Ekhm! - nagle, jedna z pierwszoklasistek wydała z siebie odgłos, brzmiący jak coś pomiędzy chrząknięciem, a żabim skrzekiem.

          Wszyscy jak na komendę odwrócili się, by ujrzeć niską, przysadzistą dziewczynę, ubraną w wyjątkowo okropny sweter w kolorze krzykliwego różu. Miała krótkie strąki w kolorze ziemniaczanego brązu; jej oczy były małe i patrzyły na nich z pogardą. Remus widział jak brwi James'a unoszą się ku górze, a na wargach Syriusza błąka się ironiczny uśmieszek. Jemu zaś przyszło do głowy, że gdzieś już widział te pozbawione jakiegoś konkretnego koloru włosy i małe czarne oczka, także chrząknięcie brzmiało dość znajomo...

 - Czego, mała? - Peter stanął obok przyjaciół, jednak jego ostre słowa traciły na znaczeniu przy wątłej postaci.

          Dwaj pozostali chłopcy natychmiast pospieszyli mu na pomoc, ale właścicielka różowego paskudztwa nie wyglądała na speszoną. Przeciwnie jeszcze wyżej zadarła głowę i z zaciętą miną odezwała się:

 - Chcę wiedzieć gdzie nas zabieracie. Czy nie powinnyśmy już być w zamku?! - Głos miała nieprzyjemny i skrzekliwy.

 - Spokojnie, zaraz ruszamy. Dotrzecie do szkoły w wyjątkowo widowiskowy sposób. - Przez twarz Rogacza przemknął pełen samozadowolenia uśmiech.

          Syriusz znudzony oparł się o drzewo, a Lupin nadal z zainteresowaniem wpatrywał się w postać stojącą przed nim. Czuł że zaraz głowa zacznie mu dymić, ale nie chciał odpuścić. On ją już gdzieś widział.

 - Na co właściwie czekamy? - zapytał Łapa, ze znudzeniem odgarniając grzywkę.

 - Nie na co, a na kogo, Łapciu. Czekamy na wsparcie.

          Tą enigmatyczną wypowiedź przerwało James'owi wycie kojota, dochodzące z krzaków. Moment, Remus natychmiast się zreflektował. Kojoty? W Hogsmeade? To on już zwariował, czy to przez te czekoladki, które podsunął mu Peter? Poza tym, owy zwierz, brzmiał trochę jakby krztusił się od powstrzymywanego śmiechu; po wyrazie twarzy Syriusza poznał, że on też usłyszał tę anomalię. Rogacz natomiast, z miną uradowaną jakby właśnie wygrał na loterii nową miotłę, podszedł na skraj lasu i odezwał się:

 - W porządku, możecie już wyjść.

          Huncwoci popatrzyli po sobie zdezorientowani. James Potter gadający do drzewa. Widok naprawdę warty uwagi, ale że byli właśnie na skraju lasu, z czterdziestką dzieciaków... cóż, nie było to chyba najmądrzejsze. Ale co on tam wiedział? Z drugiej strony nie mógł pozwolić żeby jego przyjaciel robił z siebie kretyna. Został jednak uprzedzony przez Łapę, który po sekundzie – lub dwóch – skrajnego szoku, podszedł do okularnika i ostrożnie kładąc mu rękę na ramieniu odezwał się:

 - Eee, Rogaś...

          Rogacz tylko machnął ręką i podszedł bliżej krzaków z zacięta miną. Kiedy po chwili nadal nic się nie działo, cofnął się niepewnie a na jego twarzy pojawiło się lekkie zażenowanie i... strach? Nie, to na pewno nie to, poprawił się natychmiast. Grymas zniknął zresztą tak szybko jak się pojawił, zastąpiony zwyczajową maską kpiarskiej pewności siebie.

 - No, to gdzie to twoje wsparcie? - zapytał Black, z rozbawionym uśmiechem opierając się drzewo.

Wybrał jednak najwyraźniej zły moment, gdyż właśnie wtedy zza drzewa dobiegł szelest a potem:

 - BUU!

 - Aaaaa!

          Lunatyk usłyszał krzyk i odruchowo zamknął oczy. Kiedy pierwszy szok minął, a Remus się uspokoił, ujrzał niewysoką szatynkę z rękami uniesionymi nad głową i robiącą zeza. Z lasu wychodziła smukła blondynka, uśmiechając się szeroko, Syriusz właśnie wydawał z siebie wrzask zdolny obudzić wszystkich mieszkańców Hogsmeade, natomiast James wpatrywał się w dziewczyny z euforią.

 - To nie w porządku, McKinnon - obruszył się Syriusz. - Jesteś okropna! - oburzył się teatralnie.
 
 - Ale to ty drzesz się jak baba.
No tak, wsparcie. Cudownie.

***



Zamęt. Tym jednym słowem można było określić to co działo się w Wielkiej Sali po wybrzmieniu słów gajowego. McGonagall natychmiast wstała i ruszyła razem z innymi nauczycielami w stronę roztrzęsionego Hagrida. Uczniowie zaczęli szeptać z paniką słyszalną w ich głosach, a co bardziej skłonne do histerii dzieci szlochały w głos. Kątem oka Lily dostrzegła – bo nie bardzo mogła usłyszeć w panującym rozgardiaszu – Amosa, próbującego zapanować nad uczniami. Uniosła brew i nie podnosząc się z siedzenia, w spokoju obserwowała jak wszyscy popadają w coraz większą panikę. I jak nikt nie zauważa kiedy Dumbledore, uśmiechający się samymi kącikami ust wstaje od stołu. Po czym powoli, jak na staruszka przystało, wychodzi z sali.



***



 - Nie wierzę że naprawdę to zrobiliście. - Alicja uśmiechała się lekko, a w jej głosie słychać było zarówno podziw jak i nutkę zdumienia.

          Syriusz wyszczerzył zęby i zaśmiał się głośno co w uszach Lupina zabrzmiało jak szczekanie psa. Potem objął James'a za szyję, zwracając się jednocześnie do blondynki:

 - Śmiałaś wątpić?

          Patrząc na jego uradowana twarz, można by dojść do wniosku, że Łapa od początku był we wszystko wtajemniczony i nie był w żadnym razie zaskoczony bliskimi relacjami Rogacza z pobliską roślinnością. Gdyby Remus nie widział go jeszcze dwie minuty temu, mógłby przysiąc, że tak właśnie było.

 - A ty skąd wiedziałaś co Rogacz chce zrobić? - odezwał się nagle Peter.

          Cała rozchichotana czwórka nagle umilkła, a cztery pary oczu zaciekawione spojrzały na Alicję i James'a. On także, bo skoro nawet huncwoci dowiedzieli się dopiero w pociągu...

 - Ach, taki tam mały zakładzik. - Chłopak wzruszył ramionami.

 - Powiedziałam mu, że nawet on nie dałby rady zwinąć wszystkich pierwszaków z peronu. Oddaję honor, Potter.

          Okularnik wzruszył nonszalancko ramionami i uniósł nieznacznie kąciki ust. Uniósł odruchowo dłoń do włosów, ale Syriusz go uprzedził czochrając mu niemiłosiernie kosmyki.

 - Hej! One wbrew pozorom były ułożone. - Nadąsał się poprawiając fryzurę.

 - Och, daj spokój Rogaś i przyznaj to w końcu, bez naszej pomocy nic byś nie zrobił.

         Syriusz spojrzał na niego spod uniesionych brwi, Peter patrzył z nadzieją, a wzrok Remusa wyrażał nieznaczną fascynację, zupełnie jakby to był jakiś ciekawy projekt na eliksiry. Okularnik jakby zmieszał się pod ich nachalnymi spojrzeniami., ale zaraz na jego ustach znów gościł uśmiech.

 - Jasne że tak. Zawsze razem, co nie?

          Cała trójka uśmiechnęła się z ulgą. Powinien był o tym pamiętać; kiedy chodziło o jego huncwocki honor, James'a nie obchodziło nic innego, i wtedy faktycznie mógł wydawać się ostatnim palantem z przerostem ego. Ale poza tym był najlepszym przyjacielem jakiego można sobie wymarzyć. Przyjacielem ich wszystkich. W końcu na tym polegało bycie huncwotem.



***



          Nienawidził pierwszego września. Po prostu nie znosił. Gdyby zależało to od niego, wymazałby ten dzień z kalendarza raz na zawsze. I nie chodziło tu do końca o szkołę; najbardziej mierziły go te ckliwe pożegnania, przytulanie i całusy. Bo gdy tak patrzył na uśmiechnięte twarze rodziców, w których oczach czaiły się łzy, w jego głowie, jakby samoistnie odtwarzała się scena pierwszego wyjazdu do szkoły tym razem z udziałem rodziny Blacków, i wyglądająca jak ponura parodia czułych rozstań jakie właśnie widział. Ojciec podał mu rękę z poważną miną, a matka przytuliła jednocześnie prawiąc morały o zaszczycie jakim było posiadanie nazwiska Black. Nienawidził pierwszego września, jak żadnego innego dnia bo zawsze wtedy był zmuszony z bolesna dokładnością oglądać to co zawsze chciał mieć. A czego nigdy nie miał dostać. Dlatego zawsze najdziksze pomysły wymyślał właśnie wtedy. I to z tego powodu przyklasnął szalonemu na pozór pomysłowi Rogacza pożyczenia (okej, niech już wam będzie: porwania) pierwszoklasistów. Tym razem było to o tyle głupie, że nawet nie umiał porządnie latać. Miotły go irytowały; potrafił co prawda wznieść się w powietrze i jakoś na niej utrzymać, czasem udawało mu się skręcić, ale to by było na tyle. To wszystko: wzbijanie się w powietrze, szybowanie na wysokości kilkuset stóp, kpienie z praw grawitacji, to była działka James'a. Zdecydowanie nie jego.

 - Wszyscy gotowi? - zapytał Rogacz spoglądając na dzieci.

 - James, jesteś pewien, ze to dobry pomysł? A jeśli coś im się stanie? Przecież większość z nich nigdy nie siedziała na miotle.

          Okularnik machnął lekceważąco ręką, ignorując obawy Remusa.

 - Uspokój się, nie spadną, na miotły są rzucone zaklęcia, jasne? - stwierdził zapytany.

          Nie ma ryzyka, nie ma zabawy, przypomniał sobie Syriusz, nagle to powiedzenie wydało mu się strasznie głupie, choć był przekonany, że to tylko chwilowe.

 - Ja nie będę lecieć na tym czymś! Zabierzcie mnie do zamku! - wydarła się mała ropucha.

          Wzniósł oczy do nieba; czy ona nie mogła się choć na chwile przymknąć? To zaczynało go naprawdę irytować.

 - James, mogę już rzucać na nią tego Cruciatusa? - zapytał beztroskim tonem, posyłając smarkuli posępne spojrzenie.

          Dziewczynka natychmiast zamilkła, spoglądając to na jednego, to na drugiego, dobiegł go stłumiony jęk Lunatyka. Rogacz natomiast, wyczuwając intencje Łapy odparł:

 - Poczekaj aż będziemy w górze. Nie będą słyszeć\ wrzasków.

          Ledwie to powiedział, odepchnął się od ziemi i po chwili już leciał. Inni, nawet pierwszaki, poszli jego śladem. Wahał się jeszcze przez chwilę, po czym sam wzbił się w nocne niebo.

Cóż, normalnie rozdział byłby dopiero w sobotę, ale że leżę chora w domu, to macie ;) Tutaj więcej takiej "właściwe" akcji i nie bardzo wiem jak mi wyszło. W sobotę więc rozdziału nie będzie bo wyjeżdżam, więc dodam go dopiero za tydzień we wtorek.
I taka mała propozyjca: jeśli do czwartku północy, uzbiera się siedem komentarzy, cała siódemka otrzyma ode mnie nowy rozdział w piątek, ale tylko jeśli uzbiera się siedem komentarzy! Nie zapomnijcie podać e-maili.
Pozdrawiam


sobota, 7 grudnia 2013

Rozdział VIII

"Cierpienie przeobraża człowieka"


Przybywałeś zawsze nocą, jak koszmarny sen. Przychodziłeś by sprawdzić czy oddycham, by móc służyć Ci uniżenie gdy się obudzę. Przybywałeś bo wiedziałeś, że się Ciebie boję. Oczy miałeś zawsze zimne i zasnute mgłą pożądania. Zwierzęcy instynkt przesłaniał jednak całe Twoje człowieczeństwo. Drapieżnik w Tobie czatował i czekał na ofiary ukryty pod maską. Wiedziałam o tym, choć nigdy nie przyjrzałam się z bliska twojej twarzy. Zawsze ją ukrywałeś niczym zbrodniarz, który tylko czeka na wyjazd właścicieli domu by móc ukraść wszystkie skarby. Moje też zabrałeś, jeden po drugim.


***


Lily śni. Wie o tym, ale nie potrafi się wyrwać choć chce. Bo doskonale zna ten sen. Niemal na pamięć, i wie co zaraz się stanie.

A jednak udaje mu się ja zaskoczyć. Zawsze tak jest; może spodziewać się ataku, ale nie ma pojęcia z której strony przyjdzie. Tym razem jest jednak trochę inaczej, on nie atakuje znienacka, powoli podchodzi bliżej, napawając się jej strachem. Bo Lily się boi. Każdej nocy demony wychodzą ze ścian i pakują jej się do głowy. Ich dotyk jest brutalny, okrutny. Zły. Zupełnie jak Jego dotyk.

Nóż świszczy przelatując obok jej głowy. Stara się nie ruszać i nie drażnić bestii, ale on nie czeka na jej reakcję. Nie czeka na nic. Potwór podchodzi bliżej, chwyta krzesło i kręci nim młynka nad głową. Z jego dłoni wylatuje kolejny nóż, mijając jej głowę o milimetry. Jest coraz bliżej, coraz bliżej, Lily wstrzymuje oddech...

Gdzieś daleko trzasnęły drzwi od przedziału. Lily usiadła nagle, wciągając gwałtownie powietrze. Rozejrzała się w popłochu, napotykając zaniepokojone spojrzenia koleżanek.

 - Wszystko w porządku, Lil? - Głos Dorcas był suchy; doskonale wiedziała jaka będzie odpowiedź.

 - Tak, w porządku.

Emma spojrzała na Lily badawczo, więc dziewczyna spróbowała przybrać trochę mniej przerażoną minę. Po zadowolonym spojrzeniu Emmeliny, poznała, że jej się to udało. Odwzajemniła spojrzenie, przy okazji zauważając coś jeszcze; obie dziewczyny miały już wyciągnięte szaty i wyglądało na to, że były teraz rozdarte między zamartwianiem się o nią, a zajęciem łazienki, zanim zrobi to ktoś inny.

 - No już, idźcie. - Wskazała dłonią na drzwi.

 - Nie pójdziesz z nami?

Potrząsnęła głową i wpatrzyła w okno, dając znak, że to koniec rozmowy. Kiedy drzwi się zamknęły, a zasłona opadła, pozwoliła sobie na pokazanie ulgi jaka ją ogarnęła. Powinna wiedzieć, ze potwora już nie ma. Odszedł razem z jej ojcem.



***



Powiedzieć że się bała to za mało. Brooklynn była, ni mniej, ni więcej, przerażona. Aż dygotała, mimo że prawie wszyscy wokół niej marudzili na niespotykaną w Szkocji duchotę. Ale na razie nie stało się nic okropnego. Nikt jej nie wyzywał, nie przewrócił, ani nawet nie popchnął; wyglądało na to, że gang Pottera zrezygnował ze swojej stałej rozrywki na rzecz innej, może zabawniejszej niż ciągłe jej poniżanie. Nie żeby narzekała; było całkiem miło rozpocząć nowy rok bez konieczności robienie z siebie widowiska, nawet jeśli wiedziała, że się nie wymiga. Ci chłopcy mieli najwyraźniej jakiś radar, namierzający ofiary losu takie jak ona. I nigdy, nigdy nie przepuścili żadnej okazji. Pomyślawszy to przyspieszyła kroku; może zdoła się jeszcze przejechać powozem przed kolejnym „przyjacielskim spotkaniem”.



***



Lily była jak w transie. Z tak samo obojętna miną przebierała się w szatę, wychodziła z pociągu i szła razem z koleżankami do powozu. Nie zwracała uwagi na zaczepki, udawała że nie słyszy rozmów, zignorowała pytania Dorcas i Emmy, czy aby na pewno wszystko z nią w porządku. Sama do końca nie wiedziała. Ale kiedy tak to wszystko robiła, ciągle wracała do niej myśl, że coś jest nie tak. I wcale nie chodziło tu o jej sen; coś było inaczej niż zazwyczaj jednak nie umiała do końca powiedzieć co. Przez całą jazdę do zamku, czuła że umyka jej rzecz zupełnie oczywista, której brak powinna była zauważyć od samego początku. A jednak nie zauważyła.





***



 - Posuń się.

 - Sam się posuń ty...

 - To nie fair, masz więcej miejsca niż ja!

Rudowłosa siedziała przy stole i z tępym spojrzeniem wpatrywała się w ścianę naprzeciw. Dzięki plakietce prefekta bardzo szybko znalazła miejsca dla całej ich trójki, więc toczone wszędzie rozmowy i kłótnie, zdawały się jej nie dotyczyć. Z drugiej strony, aż bała się pomyśleć co będzie kiedy do ich zbieraniny dołączą tegoroczni pierwszoklasiści. Wtedy na bank będzie musiała interweniować, a w tym momencie była w stanie tylko wzruszyć ramionami na widok braku miejsc i rozpłakać się, słysząc podniesione głosy. Pewnie jutro rano znienawidzi siebie za reakcję na głupie sny, które były niczym więcej jak tylko snami. Teraz jednak nie mogła się na to zdobyć; była zbyt odrętwiała.

 - Niech oni się pospieszą! Jestem głodna. - Usłyszała głos Emmy.

Ledwie dziewczyna to powiedziała, drzwi Wielkiej sali otworzyły się z rozmachem. Wszyscy obecni jak jeden mąż odwrócili się w tamtą stronę, ale zamiast szeregu przestraszonych jedenastolatków, zobaczyli tylko wielkiego jak drzewo mężczyznę z długą czarną brodą.

 - Hagridzie, czy coś się stało? - zapytał ze stoickim spokojem Dumbledore.

Olbrzym pobladł, co było widać zza burzy włosów zakrywających mu twarz.

 - Dzieciaki zniknęły!

Wybaczcie mi lekkie opóźnienie i brak komentarzy na waszych blogach, postaram się jutro nadrobić. I pamiętajcie, komentarze karmią wena.
Pozdrawiam!