środa, 16 października 2013

Rozdział II


      "Mimo wszystko chcemy osiągnąć perfekcję, a i tak napotykamy dziury i wyboje"
          Dorea Potter, mogła powiedzieć, że miała bardzo udane życie. Urodzona w szlacheckiej rodzinie z tradycjami, od dzieciństwa  rodzice uświadamiali ją co do jej wysokiej pozycji w świecie czarów. W młodości była piękną dziewczyną. Piękną i świadomą swojej urody, której zresztą trochę jeszcze zachowała pomyślała, wzdychając z nostalgią. Miała szczęście, że dostała się do Slytherinu. Kiedy o to chodziło jej rodzina była bardzo zasadnicza. Szlamy i mugole stanowili dla nich odrębny gatunek, do którego można odnosić się uprzejmie, ale z dystansem. Nie mieli ochoty ich prześladować ani tępić, w każdym razie dopóki Voldemort ich do tego nie popchnął. Ale to wydarzyło się już później. Mniej więcej z tego powodu została aurorem. Nie popierała jego teorii i nie chciała zabijać mugolaków, a taka praca usprawiedliwiała jej działania przeciw Czarnemu Panu. Tak przynajmniej tłumaczyła to rodzinie, która nie wspierała planów Dorei. A jej zdanie było takie, że życie to życie, i nieważne czyje, ani jak przeżywane, stanowi rzecz świętą. Później, już na szkoleniu, poznała Charlusa. Przystojny, bogaty, dobrze urodzony i co najważniejsze, miał czystą krew. Jej rodzina nie miała się do czego przyczepić, choć nie dało się ukryć, że kręcili nosem na wpuszczenie do rodziny GRYFONA. Ale młoda Blackówna kochała swojego narzeczonego, a jej rodzice, wbrew pozorom kochali ją, więc się nie sprzeciwiali. Później ona i Charlus się pobrali. To byłą piękna uroczystość, „ślub roku”, jak go wszyscy nazywali. Później, już jako pani Potter, urządzała ich dom. Luksusowo, ale bez zbytniego przepychu. Ani ona, ani jej mąż, nie chcieli by ich dzieci wyrosły na aroganckich i zadzierających nosa snobów. „Jak Blackowie”, przeszło jej wtedy przez myśl. Niedługo potem, okazało się, że dzieci to jedyna rzecz w jej życiu, w której szczęście jej nie dopisywało. Po długich pięciu latach starań, kiedy przekroczyła już trzydziestkę, obydwoje stwierdzili, że najwyraźniej gromadka dzieci, nie jest ich przeznaczenie. Lecz Dorea i tak płakała po nocach, tęskniąc za tupotem małych nóżek w ich domu, który nagle zrobił się za duży i za pusty. To przytępiło jej zapał, z jakim do tej pory wykonywała swoje obowiązki aurora. Wtedy tego nie wiedziała, ale z pewnością miała depresję. Wyszła z tego obronną ręką, jak ze wszystkich innych życiowych prób, ale chociaż chęć życia jej wróciła, choć wiedziała, że ma dla kogo żyć, tęsknota za dzieckiem nie zmalała. I znów szczęście się do niej uśmiechnęło. Tym razem szczęście miało imię. Nazywało się James Charlus Potter. Oszaleli na jego punkcie i mimo wcześniejszych rozmów, na temat rozsądnego wychowywania dziecka, nie potrafili niczego mu odmówić. James chce słodyczy? James dostanie całą skrzynię. James chce miotłę? James dostanie najlepszy model. I tak dalej, i tak dalej, przez całe jedenaście lat, aż nadszedł czas wyjazdu do Hogwartu. A wtedy znowu zaczęły się schody. Dobrze pamiętała jak dumni byli z syna, który podobnie jak cała rodzina jego ojca dostał się do Gryffindoru. Z Walburgą było jednak inaczej. Nie mogła zrozumieć, jak ona, Dorea, może pozwolić, by jej własne dziecko zostało wkręcone w ten chory spisek Tiary Przydziału, która na pewno się pomyliła. Przecież to tylko czapka! A zarówno Syriusz, jak i James to krew z krwi Blacków, i nie mogli zostać przydzieleni do TAKIEGO domu. Oczywistością było to, że ten stary łach, chciał zmniejszyć liczebność ślizgonów, albo z innego, równie przykrego powodu.

 - Nie pozwolę by ten świr Dumbledore i ta stara czapka, przekreślali możliwości mojego syna! - grzmiała, przedstawiając pani Potter swój punkt widzenia.

          Dorea była zdania, że młody Syriusz, jest w istocie urodzonym gryfonem, ponadto, odziedziczył akurat te cechy Blacków, które nie pozwalały innym ograniczać go w jakiejkolwiek dziedzinie. Nie powiedziałaby, żeby uważała go za rozsądnego i odpowiedzialnego towarzysza zabaw dla James'a, niemniej, chłopcy bardzo się polubili i na pewno razem było im raźniej. Ale gdy wyraziła swoje zdanie, jej siostrzenica spojrzała na nią z niesmakiem i odparła:

 - To jawna dyskryminacja, nas czystokrwistych , na rzecz tych parszywych mugoli. Jutro koniecznie porozmawiam o tym z Dumbledorem i tobie radze zrobić to samo. - powiedziała i wyszła.

          Oczywiście, nic nie wskórała. Pogromca Grindewalda, nie był kimś, kogo można było zastraszyć, a wizyta Walburgi, prawdopodobnie tylko go rozbawiła. Tak, czy tak, obaj chłopcy zostali w Gryffindorze. Bóg jej świadkiem, że o ile oni dobrze się bawili, o tyle jej na pewno ubyłoby zmartwień, gdyby ich przydział był inny. Właściwie, pomyślała zaniepokojona nagle Dorea, siedzą dzisiaj podejrzanie cicho. Spojrzała na Charlusa, który właśnie wszedł do pokoju.

 - Byłeś zobaczyć co robią chłopcy?

          Mąż spojrzał na nią zaskoczony jej natarczywością.

 - Ach, siedzą u James'a w pokoju i czytają.

 - Sobie czytają? Tak z własnej woli? - zapytała bezgranicznie zdumiona.

          Jest źle, jest bardzo, bardzo źle. Ta podejrzana cisza plus ich „czytanie”? To musiało skończyć się katastrofą. Mężczyzna najwyraźniej pomyślał o tym samym, bo wstał niemal w tym samym momencie co ona. Popatrzyli na sobie z rosnącym niepokojem.

 - BUUM! - niesamowicie głośny dźwięk wypełnił powietrze.

          Wtedy usłyszeli kroki na schodach, a do urządzonego w starym stylu salonu, wpadła dwójka czarnowłosych nastolatków.

 - Mamo! - powiedział jeden z nich, ten z rozczochranymi włosami – Jak ty pięknie dzisiaj wyglądasz!

          Pani Potter spojrzała na syna sceptycznie. Jeśli myśli, że da się na to nabrać, to poważnie jej nie docenia.
- Tak, zrobiła pani coś z włosami? Bo wyglądają świetnie i...

 - Dość – Charlus przerwał dopiero co rozpoczęty monolog Syriusza i spojrzał na chłopców.

          Dorea, kierowana odruchem usprawiedliwienia męża, próbowała przekonać sama siebie, że on prawdopodobnie chciał być surowy i utrzymywać dyscyplinę. Po prostu coś mu nie wychodziło. Tak, to na pewno dlatego na jego twarzy wciąż gości ten bezczelny uśmiech, zupełnie jakby był dumny z syna i tych jego ciąg łych żartów, szlabanów i... Och, kogo ona próbuje oszukać? Jeśli ktoś w tym domu ma wprowadzić jakąkolwiek dyscyplinę to ona i tylko ona.

 - Kochani. - zaczęła słodkim głosem, uśmiechając się do nich. - Co się stało?

          „Kochani”, spojrzeli po sobie zdenerwowani. Oni już dobrze znali te sztuczki. Będzie szczebiotać przesłodzonym głosem, uśmiechać się tymi mającymi dodawać otuchy, matczynymi uśmiechami, po to, żeby wyśpiewali jej wszystko i to jeszcze z rozradowaną miną, a wtedy, bam! Zacznie się piekło. Jeśli chodziło o ich kawały, zdecydowanie woleli rozmawiać z panem Potterem. On przynajmniej nie był tak utalentowanym aktorem.

- Och, no... Eee... Cóż, my... – zaczął James.

 - Czytaliśmy! - młody Black wszedł mu w słowo, uśmiechając się zadowolony.

          Brwi kobiety gwałtownie uniosły się do góry. Czytali. A więc tak chcieli grać.

 - Och, dajcie spokój chłopcy, mamy taki piękny słoneczny dzień. Wyjdźcie na dwór, a ja w tym czasie, sprawdzę co się stało tam na górze. To naprawdę niepokojące...

          Uśmiech natychmiast zszedł z twarzy Syriusza, natomiast Charlus zaniósł się atakiem udawanego kaszlu, natychmiast poważniejąc, po ostrym spojrzeniu jakie posłała mu żona.

 - Ja... Muszę, znaczy... Eee. Ktoś puka! - po czym szybko opuścił pokój.

          Dorea przewróciła oczami. I pomyśleć, że to on, jako jedyny w grupie aurorów, miał lepszy wynik na szkoleniu niż ona! Skandal. Ale nie o to tu teraz chodziło. Odwróciła się w kierunku dwójki młodych gryfonów, idealnie trafiając na moment, w którym mieli schować się pod peleryną niewidką.

 - Można wiedzieć co robicie?

          James podskoczył zaskoczony. Że też Syriusz tak marudził o te włosy. Przecież za chwilę i tak wrócą do swojego normalnego, nonszalancko ułożonego stanu!

 - Nic.

          Pani Potter pokręciła głową. To naprawdę zaczynało się robić męczące.

 - Accio – powiedziała, spokojnie wpatrując się w napięte twarze nastolatków.

         Nagle z dłoni młodego Blacka wyleciała książka w ładnej, skórzanej oprawie. Dorea przyjrzała się dokładnie okładce i spojrzała na chłopców z mieszaniną irytacji i rozbawienie.

 - Huncwoci przedstawiają: Sto różnych sposobów na pozbycie się ślizgona – przeczytała głośna, ignorując ich zadowolone z siebie miny.

 - Byliśmy przy sto pierwszym, ale dodaliśmy za dużo wyciągu ze sklątki wybuchowej i to, no...

 - Wybuchło! - zawołał James, przerywając przyjacielowi.

          Kobieta musiała użyć całej swojej siły woli żeby powstrzymać śmiech. Och, oczywiście , to było dziecinne. Ale przecież jeszcze nie byli dorośli, i też potrzebowali czasem odreagować. Z drugiej strony, eksperymentowali w domu z niebezpiecznymi substancjami, i to na dodatek eksperymentowali od jakiegoś czasu, wnioskując z liczby stron, jaką zawierała książka. Tak, kara zdecydowanie im się należy. W końcu mogli sobie coś zrobić!

 - No cóż, skoro tak bardzo lubicie pisać, chłopcy, to mam dla was świetne zajęcie. Ostatnio dostałam tyle zaproszeń na przyjęcia, naprawdę, sama nie wiem czy oni naprawdę sądzą, że dam radę się z tym wszystkim wyrobić? W każdym razie, napisanie odpowiedzi, na pewno będzie świetnym ujściem dla waszej kreatywnej energii.

          James posłał matce ponure spojrzenie, po czym razem z Syriuszem skierowali się do biblioteki. A Dorea znów usiadła w fotelu. Tak, jej życie było idealne. Miała kochającego męża, syna, piękny dom i świetną pracę. A teraz nawet nie będzie musiała odpisywać na ten stek bzdur, od dobrych kilku tygodni, zaśmiecających jej biurko!



***

          Rogacz, podobnie jak Syriusz, trzymał głowę zwieszoną przez całą drogę do biblioteki. Bali się, że jakiekolwiek podejrzenie z jej strony, ześle na nich dużo surowszą karę, zdenerwowana pani Potter, miała zdecydowanie za dużo wspólnego z profesor McGonagall. Tak więc chłopcy utrzymywali swoje potulne miny, dopóki nie doszli na miejsce. Jednak gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, chłopcy zanieśli się śmiechem ulgi.

 - Dobrze że nie zobaczyła twojego pokoju! - wydusił z siebie Black, pomiędzy kolejnymi napadami śmiechu.

          James spojrzał na niego, uznając, że pomija najważniejsze.

 - Dobrze, że nie wie NA KIM, ćwiczyliśmy ich skuteczność.

          Spojrzeli po sobie i przypomniały im się chwile spędzone na „testowaniu” ich osławionych produktów. Po chwili znowu nie mogli powstrzymać się od śmiechu, tak Snape z nosem świni, cały dzień zanoszący się – dosłownie – rykiem, zdecydowanie był widokiem wartym zapamiętania.

 - Eee tam. I tak nie wyglądał gorzej niż zwykle. W zasadzie – Łapa parodiując zamyślenie przyłożył palec do ust – myślę że powinien nam podziękować. Rozumiesz, dzięki nam jego powodzenie na pewno wzrosło.

          Kiedy ich nieoczekiwany napad wesołości się skończył, dopadła ich ponura rzeczywistość. Przecież cały czas, musieli odpisać na te cholerne kartki! Zrezygnowani spojrzeli na stół, na którym piętrzyło się na najmniej kilka tuzinów różnej wielkości i koloru kartek. Nie mogli nawet użyć samopiszących piór! Ale, pomyślał nagle James, mieli coś o wiele lepszego.

 - Krostek! - zawołał, a przed nim aportował się domowy skrzat, w białej todze. - Pomógłbyś nam? Opisz na te listy. Zawołaj nas jak skończysz, i pamiętaj:mama nie może się o niczym dowiedzieć!

          Nie czekając nawet na odpowiedź, wyszedł z pokoju ramię w ramię z Syriuszem, który rozglądał się jednocześnie, czy gdzieś nie czai się pani Potter. Wszystko było tak jak powinno być. Wakacje, odpoczynek, najlepszy przyjaciel u boku i dopracowywanie ich słynnej „Księgi”. Nie mogło już być lepiej.
 
No i jest rozdział drugi! Osobiście sądzę że jest nudny, ale chciałam pokazać wam życie obojga głownych  bohaterów. Czy mi wszło? Nie jestem pewna, ale jakoś mi się to nie podoba.
Chciałabym jeszcze zaznaczyć, że to moje absolutnie pierwsze opowiadanie, więc jeśli jest coś, czego tu wam brakuje, to piszcie! Jeszcze się w tym wszystkim nie zorientowałam i nie powiniście liczyć na to, że sama się domyślę.
Pozdrawiam, Malin.

piątek, 11 października 2013

Rozdział I

"Jedna z pułapek dzieciństwa polega na tym, że nie trzeba rozumiec, by czuć. Kiedy rozum zdolny jest pojąć, co się wydarzyło, rany w sercu sa już zbyt głębokie"

          - Nie dogonisz mnie Lily! Nie dogonisz!

          Czarnowłosy chłopiec, śmiejąc się zbiega po schodach. Lily pędzi za nim, nie patrząc nawet na odrapane ściany, pęd powietrza rozwiewa poły jej białej sukienki. Ma dopiero osiem lat, ale zdążyła się już zorientować, że dzielnica, w której żyją ona i Severus, różni się od tej zamieszkałej przez inne dzieci. I że w tym wypadku, inne nie znaczy lepsze. Ale czasami, w te rzadkie momenty, kiedy jest naprawdę szczęśliwa, nie obchodzi jej bieda, nędza i brak perspektyw wokół niej. Wystarczy nie rozglądać się, nie patrzeć, i wszystko znika. Zostaje ona, słońce i blady, czarnowłosy chłopiec z mieszkania obok
          - Właśnie że tak! Nie uciekniesz mi, Sev!

          Lily ma wrażenie, że niczego jej już nie potrzeba. Wszystko to co jeszcze przed chwilą ją martwiło, odeszło w dal. Dzieci w szkole, ignorujące ją całymi dniami, to że właściciele bloku mogą wyrzucić ich z mieszkania, i nawet to, że tata coraz częściej przynosi alkohol do domu. Nie ma czasu teraz o tym myśleć. Teraz jest wolna. Czuje że cokolwiek ją czeka będzie wspaniałe. Musi tylko biec, biec przed siebie, i nie patrzeć wstecz. W jej przyszłości nie ma miejsca na bezdomnych śpiących na chodnikach, zwierzęta zarażone wścieklizną ani na dziewczyny zachodzące w ciążę w wieku piętnastu lat, i rodzące później w toalecie w szkole. Patrzy na Severusa, który wciąż jest przed nią. Ma nadzieję, że akurat na niego gdzieś w jej życiu znajdzie się miejsce, nie może, nie, nie chce pozwolić mu odejść. Więc wytęża wszystkie siły i przyspiesza, biegnie coraz szybciej i szybciej i w końcu... Ma go, wygrała.
           - Z Lily Evans się nie zadziera, co? - pyta sarkastycznie chłopiec.

          Dziewczynka przygląda mu się, szukając na twarz oznak irytacji, ale widzi tylko szeroki, psotny uśmiech. Wie że nie miał na myśli niczego złego, więc odwzajemni uśmiech.
 
          - Dokładnie – potwierdza, i oboje wybuchają śmiechem.

          Lily weszła po schodach, jeszcze brudniejszych niż wtedy, kiedy wybiegali tędy razem z Sevem. Przeszła trzy kondygnacje schodów, aż wreszcie stanęła, przed drzwiami mieszkania 12B. I kolejne wspomnienie przetoczyło się przez jej głowę:

          Pierwsze płatki śniegu za oknem, niedługo ziemia pokryje się równą, śnieżną warstwą, przykrywając wszechobecną szarość, białą kołderką. Lily patrzy jak śnieg wiruje na wietrze, wydaje się taki, szczęśliwy, nie mający żadnych trosk. Zupełnie jakby nie zdawał sobie sprawy, że właśnie został zesłany z nieba na ziemię, i że niedługo będzie, zgniatany, miażdżony i rozdeptywany, przez setki ludzi. Ona jest taką śnieżynką. Rodzice wyrzucili ją z nieba, a jej ziemia, stała się piekłem.
 
          - Lily. – W drzwiach pokoju, staje zmartwiona mama. - Severus przyszedł. Chce się z tobą widzieć.

         Dziewczynka nie odpowiada. Nie ma ochoty widzieć Seva. Nie chce widzieć jego blizn i świeżych siniaków, które na pewno pojawiły się do ostatniego ich spotkani. Wie że nie mogłaby mu teraz współczuć. Życie jej przyjaciela może nie jest idealne, ale lepsze niż jej. Jego ojciec go bije, ale po alkoholu. Jego matka temu nie zapobiega, ale próbuje. Rodzice Severusa go nie nienawidzą.
 
        - Lilyanne!

        Lily odwraca się w kierunku kobiety. Nienawidzę cię! To chce jej powiedzieć. Ma ochotę wykrzyczeć, ze wini ją za ten horror, za zamkniętymi drzwiami jej pokoju. Wini ją ten ból i strach, którego doświadcza za każdym razem. Za ciche przyzwolenie na cierpienie swojego dziecka. Ale, chce jej powiedzieć, najbardziej wini ją za odebranie jej łez. Jednak, kiedy widzi tę nadzieję, w oczach matki, nadzieję na to, że dziewczynka się odezwie, choćby i z wyrzutem, Lily zamyka usta. To będzie zadośćuczynienie, pokuta, myśli. A gdy odwraca się z powrotem do okna i widzi ojca wracającego do domu, w uszach brzmią jej jego słowa „Nie powiesz nic matce! Nie powiesz nic matce, pamiętaj!”. Jakby matka nie wiedziała! I po chwili znów jej wzrok utkwiony jest w bieli.

          Włożyła klucz do zamka i – nie bez pewnego trudu - otworzyła drzwi do mieszkania. Przywitała ją cuchnąca woń potu, fekaliów i spleśniałego jedzenia. W salonie, nie licząc dwóch foteli i starego perskiego dywanu, nie było żadnych mebli. Lily przeszła do łazienki, by po chwili, powstrzymując wymioty, wybiec stamtąd z wyrazem obrzydzenia na twarzy. Zdechły szop pracz, i to zdechły już od jakiegoś czasu, sądząc po stanie rozkładu. I po zapachu. Cudownie. A myślała, że to jej rodzina zapuściła to mieszkanie. Już wtedy nienawidziła tu mieszkać. Brak jakiegokolwiek ogrzewania, woda, która najpierw parzyła, by potem zamienić się w lodowatą, mocno dawały się im wszystkim we znaki, ale teraz było tu jeszcze gorzej. Tak źle, że zaczęła doceniać poprzedni stan. Aż dziwne, ze to w tym miejscu przeżyła chwilę swojej największej radości. Cieszyła się co prawda, że może stąd uciec, ale zawsze.
 
          - Sev! Dostałam! Dostałam list!

          Lily wybiega z sypialni, która przez ostatnia minutę, była świadkiem jej szaleńczego wybuchu radości. Pora podzielić się swoim triumfem ze światem. Wali do drzwi mieszkania 12D i szybko wymija mamę przyjaciela, która otwiera jej drzwi. Zanim wbiegnie do mieszkania woła:
 
          - Muszę mu coś ważnego powiedzieć – macha listem na dowód i znika w sypialni chłopca.

         Jego pokój jest mały i ponury, jak wszystko w Spinners End. Jasnobrązowe ściany, meble ze sklejki i tania lampka stojąca na biurku. Jedne co się tutaj wyróżnia, to książki, dziewczynka dobrze zna treść prawie wszystkich tych magicznych ksiąg, które tyle razy wertowali, razem z matką przyjaciela. Ale dziś nie zwraca uwagi na woluminy. Bo dzisiaj liczy się tylko jedno. Drzwi z głośnym trzaskiem uderzają o ścianę, a gdy Severus zaskoczony unosi głowę, Lily bez ceregieli rzuca mu się na szyję.
 
         - Dostałam list – mówi. - I była u nas profesor McGonagall, mówiła nam o Hogwarcie. I o tym, ze jestem czarodziejką.

          Na twarzy Severusa zamiast radości, której się spodziewała, maluje się spokojna pewność siebie.
          - Mówiłem, że dostaniesz.

          Lily przewraca oczami, na widok jego chełpliwej miny, ale w głębi duszy czuje ulgę. Ma szansę uciec. Ta ośmioletnia, niewinna dziewczynka w białej sukience, ma szansę spełnić swoje marzenia.

         Dziewczyna potrząsnęła głową, to nie czas, ani tym bardziej miejsca na wspominki. Nie miała najmniejszej ochoty tu przychodzić. Ale musiała to znaleźć. Nadal musi. Lily otworzyła drzwi do pokoju, który kiedyś służył jej za sypialnię. Ściany poszarzały od tamtego czasy jeszcze bardziej. Regały na których kiedyś stały jej ukochane książki, teraz są puste, a większość półek, nie przetrwała próby czasu. Staromodnego sekretarzyka nie było, a dziewczyna miała poważne podejrzenia. że kawałki drewna, leżąca przed blokiem, były kiedyś jej biurkiem. Tylko łóżko z kutego żelaza, było takie same jak kiedyś. Ze wszystkich rzeczy właśnie to. Dziewczyna odwróciła się na pięcie. Przesunęła wzrokiem po deskach podłogowych i zaczęła liczyć. To była ta lekko pociemniała deska, tuż pod oknem. Lily uklękła i podważyła drewno paznokciami, ale z mizernym skutkiem. Przeklęła cicho, wstając. Z roztargnieniem rozejrzała się za czym, co mogłoby pomóc, i jej wzrok padł na stary, zardzewiały scyzoryk, leżący pod łóżkiem. Dobrze pamiętała okoliczności w jakich się tam znalazł. Parsknęła cichym, sarkastycznym śmiechem, na wspomnienie nieudolnej obrony przed swoim oprawcą.
 
          - Wielki facet, rzadko kiedy boi się małego noża – wyszeptała do siebie bez sensu.

          Taa, szkoda że wtedy nie miała o tym pojęcia. Może wtedy nożyk jej nie pomógł, ale to nie znaczy, że nie teraz też do niczego się nie przyda. Włożyła nóż w szparę między deskami, mocno podważyła i... Jest! Odłożyła drewno na podłogę i z cichym westchnieniem wypuściła powietrze. Wbiła wzrok w zawartość skrytki i w nagłym przypływie samokrytycyzmu, stwierdziła:
 
           - Jesteś kretynką Evans.

           Kretynka, czy nie, przyszła tu właśnie po to. Wyjmowała po kolei: plik starych listów, sfatygowaną książkę do eliksirów, zwitek banknotów i, na samym końcu, małe srebrne serduszko na łańcuszku. Odłożyła wszystkie skarby na bok i przeliczyła pieniądze. Sto trzydzieści funtów, nieźle. Poza tym, jeśli zapytają, zawsze może udawać, że to po to tu przyszła. Szybko wrzuciła wszystko do torby i zerwała się na równe nogi. Nie chciała zostawać tu ani sekundy dłużej. Wyszła z domu, trzaskając drzwiami, nie oglądając się za siebie. Jednak kiedy przechodziła obok mieszkania 12D, nie mogła się powstrzymać, żeby nie przystanąć na chwilę. Tak, jeśli mama zapyta, po co tu przyszła, może wytłumaczyć, ze chodziło jej o pieniądze. Żałowała tylko, ze siebie nie mogła równie łatwo oszukać. A prawda byłą taka, że wróciła tu, bo te wszystkie rzeczy dostała od niego. Nie wiedziała, ile czasu spędziła wpatrując się drzwi mieszkania Snape'ów. Ale gdy tylko poczuła niebezpiecznie, wilgotniejące oczy, odwróciła się i odeszła. Zbiegając po schodach, przysięgła sobie, że tym razem odchodzi na dobre. A potem pobiegła na przystanek autobusowy, nie zdając sobie sprawy, że jest obserwowana.

* * *

           Severus Snape, stał na rogu ulicy, wpatrując się w plujący spalinami autobus, który lata świetności, miał zdecydowanie za sobą. Zastanawiał się, co ona tu robiła. Co mogło być na tyle ważne, że postanowiła wrócić. Nie sądził, żeby wiązała z tym miejscem jakieś szczególnie szczęśliwe wspomnienia. W pewnym sensie sam o to zadbał. Był kretynem, myśląc, że pomoc społeczna jej pomoże. Ale nie czas na żal, zresztą spóźniony. Teraz musiał zastanowić się co tak bardzo liczyło się dla Lily Evans, że przyjechała. I na dodatek weszła sama do swojego mieszkania. Tak, to musiało być coś ważnego. Severus nie wiedział co. W każdym razie jeszcze. Bo tego, że się dowie był pewny. W końcu był ślizgonem, czyż nie?

No i jest rozdział pierwszy. Zdaję sobie sprawę, że nie jest idealny (może nawet dość kiepski, nie umiem się sama ocenić), wiec jeśli jest coś co się nie podobało, piszcie śmiało! Nie obrażę się za konstruktywną krytykę. Więc piszemy szybciutko komentarz i wciskamy magiczny przycisk "opublikuj".
Malin


czwartek, 10 października 2013

Prolog

"Czy to nie absurdalnie, że wspomnienia o dobrych czasach o wiele częściej doprowadzają do łez, niż wspomnienia o tych złych?"

Ponura ulica otoczona rzędami domów z powybijanymi oknami. Trawniki, których nikt nie podlewał od bardzo dawno, nie tyle zżółkły, co praktycznie zbrązowiały. Płachty materiału i foliowe worki, służące za wypełnienie rozbitych szyb rozwiewał wiatr, sprawiając, że wyglądało to jeszcze bardziej żałośnie. Dobrze znała to miejsce, tu sie wychowała. Spinners End. Połamane meble leżały pod jednym z budynków, wyglądało na to, że podczas jednej z pijackich imprez ktoś wpadł na genialny w swej prostocie pomysł, wyrzucania mebli przez okno. Nie żeby lot z drugiego piętra jakoś bardzo pogorszył ich wygląd. W pewnym momencie kanapa osiągnęła taki stan rozkładu, w którym nic nie mogło jej już zaszkodzić. Dziewczyna podeszła do pudełka, z którego wysypywały się zabawki. Zepsute klocki, oderwane kończyny lalek, zabawkowa szczotka do włosów. Wszystko w okropnym stanie. Ale nie to ją martwiło. Martwiła się, że nie znalazła tego, po co tu przyszła. A to oznaczało, że będzie musiała wejść TAM. Nie brała głębokiego oddechu, nie liczyła do trzech, ani nie zamykała oczu. Po prostu weszła. I wtedy przypomniało jej się wszystko.
 
 
Hej, jestem Malin i na tym blogu, będe umieszczac moją wersje historii o Lily i huncwotach. Mam nadzieję, że się spodoba. I pamiętajcie:
                                   CZYTASZ=KOMENTUJESZ