No cóż, jest tak jak w tytule: koniec.
Nie mam ochoty ciągnąć tego opowiadania, bo po przeczytaniu wszytskich dotychczasowych rozdziałów doszłam do wniosku, że ani trochę mi się nie podoba! Chyba przez te pare miesięcy nieco się dokształciłam i, tak jak przypuszczałam wcześniej, ta moja pisanina wydaje mi się okropna, choć nie jestem pewna czy potrafiłabym teraz napisać coś lepszego ;P
Mimo to nie kasuję bloga. Nie sądzę, żebym chciała tu wrócić, ale pisania nie porzucę i może za jakiś czas spróbuję w czymś innym, kto wie? W każdym razie na pewno was o tym poinformuję, właśnie tutaj.
Strasznie mi smutno że tak to teraz kończę, uwierzcie. Ale z drugiej strony czuję się jakoś lżej; jakbym w końcu przestała was oszukiwać. Nawet nie wiecie ile musiałam sie do tego zabierać. Te kilka miesiecy z blogiem i z Wami było cudowne, a wszystkie komentarze znam chyba na pamięć, tak często je czytałam. Tym bardziej nie chcę was zwodzić czczymi obietnicami.
A skoro mówimy o zabieraniu się; o waszych blogac nie zapomniałam. Po prostu głupio było mi tam wchodzić, skoro sama nic nie pisałam. Mam nadzieję, że i do tego uda mi się w końcu zabrać.
No cóż, to już naprawdę koniec. Ale przecież Internet jest mały, więc do zobaczenia ;)
Szmaragdowe spojrzenie
czwartek, 7 sierpnia 2014
sobota, 11 stycznia 2014
Rozdział XII
Alicja zamieszała jedzenie widelcem, ziewając znad swojego
planu lekcji.
- ...i wtedy ja też mu się przedstawiłam, a kiedy chciałam jeszcze coś zjeść, bo rozumiesz, byłam głodna, on zaczął coś opowiadać, przyznaję, nie słuchałam zbyt uważnie, ale gdybyś ty widziała jaki on miał uśmiech... No, a kiedy skończył, tak jakoś popatrzył i chyba oczekiwał po mnie jakiejś reakcji, więc zaczęłam się śmiać, ale zapomniałam, że nadal mam w buzi owsiankę i tak trochę się oplułam. Wyobraź sobie ten uroczy widok: ja, cała w ślinie i owsiance.
Blondynka zachichotała w odpowiedzi na wywód Marlene. Odkąd
przyszły na śniadanie, dobry kwadrans temu, buzia jej się nie
zamykała, ale Parks nie przerywała, stęskniona za wesołą
paplaniną przyjaciółki.
- Do końca wakacji się do mnie nie odezwał. Chyba nie leżą mu dziewczyny z flegmą i resztkami jedzenia we włosach. - Dokończyła zupełnie nieprzejęta.
Przez chwile jadły w milczeniu, dopóki Alicja nie przerwała
ciszy:
- Myślisz że zaspali?
Mówiła niefrasobliwym tonem, niepasującym do troskliwego
spojrzenia jakim obrzuciła drzwi. McKinnon jęknęła, ostentacyjnie
przewracając oczami.
- To duzi chłopcy, poradzą sobie. - Pokręciła się trochę na swoim miejscu, zanim wyciągnęła ręce nad głowę, błogo przymykając oczy. - Ale się najadłam.
Parks skrzyżowała ręce na piersi i spojrzała na nią
poirytowana brakiem reakcji.
- Wyluzuj, Alicja. Nie jesteś ich matką - stwierdziła Marlene, wpychając sobie do ust kolejnego pączka. - No! Teraz możemy iść. Poczekam na nich w klasie.
Biorąc jeszcze łyk soku dyniowego, wstała i chwyciła torbę.
Pociągnęła przyjaciółkę za ramię, dokładnie w momencie, kiedy
drzwi Wielkiej Sali się otwarły się z hukiem, a Huncwoci wpadli do
środka, powodując niemałe zamieszanie. Uczniowie patrzyli na nich
z jeszcze większą otwartością niż zazwyczaj, a kilka dziewczyn
westchnęło z rozmarzeniem. Szatynka na chwilę zastygła w miejscu,
by po chwili opaść z powrotem na siedzenie. Blondynka natomiast z
uśmiechem satysfakcji przysunęła bliżej siebie talerz,
spoglądając na zasapanego od biegu Petera, który właśnie siadał
koło niej. Pozostali chłopacy klapnęli na ławkę naprzeciwko,
poprawiając krzywo pozapinane koszule i zmierzwione po śnie włosy.
Gdy już uznali, że wyglądają przyzwoicie, rzucili się na
jedzenie z takim zapałem, że nikt nie śmiał im przerywać.
- A więc – zaczęła blondynka, kiedy już wszyscy napchali na swoje talerze tyle jedzenia, ile się dało – dowiemy się dlaczego kazaliście czekać nam prawie godzinę?
Marlene uniosła brwi brwi, wydęła usta i pokiwała głową,
parodiując poważną minę koleżanki. Następnie zniknęła pod
stołem, uciekając przed wymierzonym w nią przez Parks kawałkiem
gofra.
- Spóźniliśmy się, ponieważ ktoś... - Lupin urwał rzucając potępieńcze spojrzenie na zaśmiewającą się dwójkę przyjaciół. - Przestawił budzik o godzinę.
- Przysięgamy że to nie my! - Wykrzyknęli bruneci, wyjątkowo pozbawieni diabolicznych uśmieszków, zapewne za sprawą wczesnej pobudki.
Glizdogon z zapałem pokiwał głową, nie mogąc nic wykrztusić
z pełnymi ustami.
- McGonagall was szukała – powiedziała Alicja grzebiąc w torbie w poszukiwaniu rozpisek zajęć.
- Kogo obchodzi McGonagall? Opowiedz im lepiej o tym co zrobiłam w wakacje – zaprotestowała McKinnon, wyłaniając się spod stołu.
Parks przewróciła oczami, podając chłopakom zwitki pergaminu.
- Nie będę im opowiadać ze szczegółami, jak to oplułaś owsianką największego przystojniaka w twoim hotelu. Zresztą wszyscy wiemy jak mało jesteś wybredna, więc twoje zdanie jeszcze o niczym nie świad...
- Nie o tym – przerwała jej Marlene - Mówiłam o tym na Pokątnej. Poza tym, wcale nie oplułam jego owsianką, tylko... Zresztą nie ważne, sama opowiem. No więc...
Ku uldze Alicji, właśnie wtedy zadzwonił dzwonek, wywołując
salwy narzekań ze strony uczniów. Radość z uniknięcia kolejnego
wykłady przyjaciółki zniknęła tak szybko jak się pojawiła,
kiedy przypomniała sobie, że na pierwszej godzinie miała eliksiry.
Bardzo niefortunnie, jako iż P, na które rzekomo zdała ten
przedmiot w piątej klasie, nie odzwierciedlało jej prawdziwych
umiejętności z tego zakresu. W zasadzie, ta dziedzina magii szła
jej słabiej niż zadowalająco, ale, dzięki korepetycjom od Lupina,
który dobrze zdawał sobie sprawę z jej ambicji zdobycia posady
aurora, SUM'a zdała. Jakkolwiek pod koniec roku chłopak zastrzegł,
że nie zamiaru więcej narażać swojego zdrowia psychicznego, ucząc
ją ponownie. Perspektywa wkuwania wszystkich tych regułek siedząc
samej w bibliotece, nie nastrajała zbyt optymistycznie, ale cóż
zrobić? Tłumiąc westchnienie spojrzała wyczekująco na
przyjaciół, którzy nadal nie ruszyli się z miejsca, porównując
plany lekcji.
- Trzy transmutacje w piątek! Czy oni oszaleli?! - Wściekał się Syriusz.
Peter zachichotał złośliwie, mrucząc niby pod nosem, ale tak
żeby inni słyszeli:
- Jestem pewna, że profesor McGonagall będzie wniebowzięta.
Słysząc to, wszyscy wybuchli śmiechem. Black jednak nie
zareagował, nadal ze złością wpatrując się w kawałek
pergaminu.
- Tak, masz rację, Glizdek. Dwie godziny eliksirów z rana, powinny być zabronione – mruknął tylko. - Hej, z czego się tak śmiejecie?
Nikt nie miał jednak zamiaru mu wyjaśniać, więc znów skupił
się na niecierpiącej zwłoki czynności, jaką było narzekanie na
wszystkich i na wszystko. Znając swój rozkład zajęć praktycznie
na pamięć, Alicja wyciągnęła głowę, czytając Remusowi nad
ramieniem.
- Mugoloznawstwo, Opieka, Numerologia, Starożytne runy... - Zagwizdała z podziwem. - Nie za dużo?
Przyciągnęło to uwagę James'a, który, unosząc brwi,
uśmiechnął się złośliwie.
- Co? Nie ma wróżbiarstwa? Dalej, Luniaczku, biegnij do McGonagall jeszcze zdąży ci dołożyć.
Z trudem maskując uśmiech, Alicja przewróciła oczami. Potter
w odpowiedzi tylko jeszcze bardziej wyszczerzył zęby.
- Bardzo śmieszne – odparł Lupin, posyłając im poirytowane spojrzenie. - Lepiej się pospieszmy, bo McGonagall nas zabije. - Popędził ich.
W końcu wstali i całą grupą skierowali się ku drzwiom, by na
końcu korytarza rozdzielić się; Marlene i Huncwoci powędrowali
ku sali do transmutacji, zaś blondynka samotnie ruszyła w stronę
lochów. Ciągnąca się zwykle niemiłosiernie droga, tym razem
minęła stanowczo za szybko, ale nie zbierała się w niej panika.
Komu jak, komu, ale Parksów bynajmniej nie brakowało dystansu do
siebie i nie przejmowała się zbytnio porażkami. Jak nie wyjdzie za
pierwszym razem, to spróbujemy znowu, świat się przecież nie
zawali. Problem leżał w tym, że OWUTEM'ów dwa razy zdawać nie
mogła, a to od nich wszystko zależało: jej przyszłość i
kariera. Uśmiechnęła się jednak i odrzuciła włosy do tyłu,
starając się uśmiechnąć. Nie może być aż tak źle.
***
Ten dzień nie mógł być dobry. Wiedziała to od chwili, kiedy
obudziły ją rano dzikie wrzaski Dorcas, która waliła w drzwi
łazienki wrzeszcząc coś o idiotkach, śmiejących wpychać się
przed kolejkę. Z kolei Emmelina wysypywała rzeczy z szafy,
lamentując, że nie może znaleźć kolczyków, beztrosko bałaganiąc
w całym pokoju. Potem, gdy tylko weszła na śniadanie, Severus
jawnie zignorował jej „cześć”, wypowiedziane z radością o
jaką sama by siebie nie podejrzewała. Tak ją to zaskoczyło, że
stanęła jak wryta i pewnie stałaby nadal, gdyby jakiś
siódmoklasista jej nie popchnął, zmuszając do ruszenia się z
miejsca. Tak więc usiadła, nie patrząc nawet na stół nałożyła
sobie na talerz jedzenie i spróbowała przyciągnąć jego
spojrzenie. Chłopak jednak uparcie wlepiał wzrok w książkę,
przyczyniając się do pogorszenia jej i tak podłego już nastroju.
Jakby tego było mało, pierwsze dwie lekcje spędzili na ćwiczeniu
transmutacji łącznej; działu którego Lily ni w ząb nie
rozumiała. Profesor McGonagall była dobrą, choć surową
nauczycielką, ale dla niej trochę za szybką. Energiczna i
wymagająca, na każdym innym przedmiocie byłaby darem z niebios,
ale pech chciał, że rudowłosa i transmutacja nie przypadły sobie
do gustu. Nawet spędzając każda wolną chwilę w bibliotece nie
dała rady zdać tego przedmiotu na wyżej niż P. Tłumaczyła
sobie, że nie każdy może być z tego geniuszem jak Dorcas albo
James Potter – transmutujący cymbał, jednak porażki zawsze były
dla niej dotkliwe. Kiedy w końcu po dwóch godzinach zabrzmiał
upragniony dzwonek, pierwsza wstała i, wymijając innych uczniów,
pędem ruszyła w stronę drzwi. Była już w połowie drogi do klasy
Obrony, gdy uświadomiła sobie, że zostawiła podręcznik do OPCM'u
w dormitorium, kiedy rano szukała pergaminu. Przeklinając własną
głupotę, pobiegła do wieży gdzie po kilku minutach odnalazła
zgubę i ruszyła w kierunku portretu Grubej Damy.
- Nie mogę się doczekać Hogsmeade.
- Jaka szkoda że to dopiero za trzy tygodnie.
Przelotem usłyszała rozmowę trzech szóstoklasistów
rozpartych na kanapach. Zatrzymała się na moment, z wrodzonego
wścibstwa pragnąc podsłuchać o czym rozmawiają, ale okazało
się, że nie mówili nic ciekawego. Poszła więc dalej, ale gdy
mijała rozgadaną grupkę, zahaczyła stopą o dywan, przewracając
się na podłogę. Torba upadła na podłogę koło niej, a książki,
pióra i pergamin rozsypały się po podłodze. Zaklęła szpetnie,
teraz to na pewno się spóźni. Ignorując ciche chichoty
szóstorocznych, pozbierała wszystko i wstała, starając się
ignorować uporczywy ból w nodze. Podpaść nowemu nauczycielowi
pierwszego dnia. Cudownie, teraz to nawet huncwoci jej nie pobiją.
Odsuwała właśnie portret kiedy mimowolnie zarejestrowała jeszcze
urywek rozmowy:
- Jeśli jesteś czystokrwisty to na pewno u Blight'a zapunktujesz.
- Serio? Myślałem że gość jest spoko.
- Może i tak, ale dość... konserwatywny. Zresztą ty przecież nie masz się o co martwić. Mugolaki to zupełnie inna historia.
***
Tak,
mugolaki to była zupełnie inna historia. Lily przekonała się o
tym kiedy tylko przekroczyła próg klasy. Tertius Blight, nowy
nauczyciel OPCM'u był wysokim, przystojnym blondynem, na oko tuż
przed trzydziestką. Jego usta zdawały się na stałe zastygnąć w
ironicznym grymasie, a oczy patrzyły na uczniów z drwiącym
rozbawieniem. To, plus pokaz czarów jaki odstawił, posługując się
niektórymi siódmoklasistami w postaci przeciwników, kazało jej.
przypuszczać, że lekcje Obrony, będą w tym roku bardzo ciekawe.
Była o tym praktycznie przekonana, dopóty, dopóki nie wprowadził
swojego pierwszego „zarządzenia”. Profesor rzeczywiście okazał
osobą bardzo konserwatywną, w jak najgorszym tego słowa znaczeniu.
Nienawidził mugoli i wszystkiego co się z nimi wiązało, a więc
ci z rodzin mugolskich nie mieli u niego łatwo. Czarodziejów
półkrwi ledwo co tolerował, za to ci czystokrwiści mogli liczyć
na specjalne jego względy; tym wszystkim dowodził, według Lily, że
jego nazwisko jest zdecydowanie adekwatne do osobowości*. Posiadał
wiedzę na temat rodziny i pochodzenia każdego ucznia i Evansówna,
jako jedna z nielicznych „szlam” na piątym roku, czuła na sobie
potępiające spojrzenie. Mimo że wcale się nie spóźniła, ani
nie podpadła w żaden sposób, wyraźnie dawał jej do zrozumienia,
że w jego klasie jest intruzem, który nie powinien mieć prawa
przebywania w tak szanownym towarzystwie. Przez pierwsze pięć
minut, usadził ich w określonym porządku: mugolaki przy ścianie,
półkrwi na środku, a ci czystej krwi pod oknem. Kiedy tylko
wszyscy się rozsiedli, Lily z przerażeniem spostrzegła, że oprócz
niej tylko jeden krukon miał siedzieć pod ścianą. Zdenerwowana
wyłamała sobie palce, z całych sił próbując przyoblec na twarz
swój zwyczajowy ironiczny uśmiech. Zapowiadał się ciężki rok.
***
- Nuda, nuda, nuda, nuda – zaśpiewała Alicja, rzucając ołówek na stolik w Pokoju Wspólnym.
Dochodziła dziewiętnasta, a ona i Huncwoci uczyli się razem na
fotelach najbliżej kominka. Choć może „uczyli się” nie jest
najlepszym określeniem tego co robili, jako że tylko Remus i Alicja
zadali sobie trud otworzenia podręczników. Pozostała trójka
wylegiwała się na kanapach, odpoczywając po trzech godzinach
przymusowych prac, zwanych roboczo szlabanami.
- Jeśli nie będziesz się uczyć to Slughorn w życiu nie przepuści cię do siódmej klasy – zauważył Lupin, rzucając jej załamane spojrzenie. - Nie mówiąc już o OWUTEM'ach. I cała moja praca na nic.
- Uhh! Uczę się i uczę już parę godzin, mam dość – oświadczyła wydymając usta jak mała dziewczynka. - Idź lepiej praw morały Marlene, ona to już zupełnie nic nie robi. Ja przynajmniej nie latam na randki już pierwszego dnia.
W
odpowiedzi tylko westchnął cierpiętniczo, jakby sprawiła mu niewyobrażalny zawód, i
wyciągnął nowy arkusz pergaminu, na którym zaczął pisać
wypracowanie na zielarstwo, pocierając oczy ze zmęczenia.
- Nie za bardzo dajesz sobie w kość, Lunio? Wiesz, masz na to jeszcze cały wieczór – stwierdził Potter.
- Za... dwie godziny mam obchód. - Wyjaśnił, zerknąwszy uprzednio na zegar. - A nie jestem nawet w połowie.
W jego
oczach pojawiła się panika i czym prędzej wrócił do pisania.
- Nie mógłbyś poprosić drugiego prefekta żeby tym razem poszedł sam? - Nie odpuszczał James
- Nie mogę opuścić swojego pierwszego patrolu, Rogaczu.
Potter
przewrócił oczami, z powrotem opadając na kanapę.
- A właściwie kto jest drugim prefektem na naszym roku? - Zainteresował się Peter.
- Lily Evans – odpowiedziała Alicja.
Trójka
huncwotów spojrzała po sobie skonsternowana.
- Evans? Ta ruda? - Zapytał James.
- Ruda, mała, wszystkowiedząca pieguska – potwierdził Syriusz. - Nie warta zachodu.
Blondynka
spojrzała na nich z dezaprobatą, natomiast Peter ze zdziwieniem
- Eee... A która to?
Wszyscy
przewrócili oczami, powodując zażenowanie kolegi.
- Oj, Glizdek, Glizdek, powiedz mi, jakim cudem ty przeszedłeś do tej piątej klasy? - Zadrwił Syriusz.
Pettigrew zmieszał się jeszcze bardziej, więc Alicja natychmiast pospieszyła mu na pomoc.
- O! Evans to tamta przy oknie.
Cała
trójka wlepiła wzrok we wskazane przez Parks miejsce. Na parapecie,
na drugim końcu pomieszczenia, rzeczywiście siedziała Lily, z
zapałem notując coś w podręczniku od eliksirów. Na jej widok
Rogacz tak wysoko uniósł brwi, że prawie całkowicie zniknęły
pod czupryną czarnych włosów, a Syriusz zagwizdał z uznaniem.
Jedynie Glizdogon pozostał beznamiętny na postać dziewczyny i jego
mina nie zmieniła się ani o jotę.
- Trochę się zmieniła, co? - Zapytała złośliwie Alicja.
Black
pokiwał machinalnie głową, cały czas na patrząc na rudowłosą.
James tylko wzruszył obojętnie ramionami. Wystarczyło mu jedno
spojrzenie, żeby zrozumieć, iż to była owa tajemnicza
przyjaciółka Smarka z peronu. Owszem, może i wyładniała, ale
jednak była tą Evans, wielbicielką ślizgonów. Dla niego nadal
pozostawała nudną, bladą kujonką, o pełnym wyższości wyrazie
twarzy. I nic nie mogło tej opinii zmienić.
Blight - po angielsku to rzucacćurok, ale też niszczyć nadzieję, bardzo adekwatne do naszego profesora ;D
Okej, rozdział szybciej niż planowałam, jednak następne dwa tygodnie mam zawalone i na pewno nic nie wstawię, tak więc macie już teraz. Przepraszam jeśli nie poinformuję, ale nie bardzo mam czas. Tak tylko wyjaśniając: James nie poznał Lily na peronie, bo po prostu nigdy nie zwrócił na nią zbytniej uwagi. Owszem, wideział że na jego roku jest jakaś tam ruda Evans, ale ona jest tutaj taką mocno zamknieta w sobie postacią, nie nieśmiałą, ale zwyczajnie stroniącą od ludzi ze zwykłej niechęci. Z kolei Peter nie bardzo widzi cokolwiek poza swoimi przyjaciółmi. Syriusz jak to Syriusz - kojarzy wszystkie dziewczyny, musi, jeśli nie chce popełnić gafy i nagle zapomnieć imienia lubej na randce.
Pozdrawiam serdecznie.
poniedziałek, 6 stycznia 2014
Rozdział XI
- Blake, Anette. - McGonagall wyczytała pierwsze nazwisko z listy.
Z tłumu
pierwszaków wyszła mała dziewczynka o jasnobrązowych kosmykach i
dygocąc ze strachu usiadła na stołu, pozwalając by połatany
materiał tiary zasłonił ją przed natarczywymi spojrzeniami.
- Ravenclaw! - krzyknęła tiara, a dziecko na miękkich nogach wstało i opadło na miejsce przy stole krukonów.
- Brown, Andrew. - Tym razem podszedł wysoki chłopiec z przydługimi czarnymi włosami i okularami na nosie, które niebezpiecznie przywodziły na myśl Pottera.
- Gryffindor! - Jak na zawołanie ryknęła tiara, potwierdzając przypuszczenia Lily.
Jeszcze
tylko dać temu dziecku miotłę, kolegę, koniecznie bez instynktu
samozachowawczego i za rok Huncwoci będą mieli konkurencję, uznała
- Clarke, Sarah.
- Hufflepuff!
Ceremonia
toczyła się dalej, wszyscy jakby ich ktoś zaczarował, patrzyli na
nauczycielkę transmutacji i nikt nawet słowem nie wspominał o tym
co przed chwilą się tu działo. Przynajmniej tak to wyglądało dla
niewprawnego oka. Ktoś bardziej spostrzegawczy, zwróciłby uwagę
na obłęd, czający się w oczach pozornie wlepionych w profesor
McGonagall, co odważniejsi wymieniali ukradkowe szepty, a nie
zabrakło i takich, którzy nie zerknęli, choćby przelotnie, na
drzwi jakby wyczekując ponownego wejścia Huncwotów.
- Ellison, Parker.
- Ravenclaw!
Nauczyciele wyglądali jednak na zdesperowanych by nic więcej nie
zakłóciło uczty. Rzecz jasna nikt nie miał zamiaru się
sprzeciwiać, zadowolili się więc ledwie słyszalnym mamrotaniem
zamiast otwartej rozmowy, niewerbalnie postanawiając poczekać z
plotkowaniem do nocy. I kiedy tak wszyscy rozmyślali nad występem
jakim uraczyła ich słynna czwórka, tylko nieliczni zadali sobie
trud dokładniejszego przeanalizowania, czy choćby wysłuchania,
ostrzegawczych słów tiary. Tak oto Huncwoci odwrócili uwagę
młodych Hogwartczyków od jednego z pierwszych sygnałów
zbliżającego się niebezpieczeństwa. Lily zrozumiawszy,
przynajmniej mniej więcej, o co chodzi w piosence, czym prędzej
spojrzała na stół Slytherina. Może i było to nieco krzywdzące,
tak od razu oskarżać o wszystko Węże, bądź ich rodziny,ale,
podobnie jak kilkunastu innych uczniów (za mało by nauczyciele się
przejęli, ale wystarczająco dużo, by przekonać ją że ma rację),
nie mogła przegapić nie tak znowu ukradkowych uśmiechów, czy
mocno niedyskretnych parsknięć, wymienianych uczniów domu
Salazara. Mogła się założyć, że taki choćby Avery czy Rosier
całkiem sporo o wszystkim wiedzą, lub przynajmniej podejrzewają. A
to z kolei oznaczało... Przeniosła wzrok na wysokiego,
czarnowłosego chłopaka, siedzącego najbliżej drzwi. O ile
orientowała się w ślizgońskiej hierarchii (a dzięki Severusowi
orientowała się dość dobrze), w Slytherinie Evan Rosier był
nieco mroczniejszą wersją James'a Pottera. Tak więc łatwo dawało
się wysnuć, że im siedzisz dalej od Evana, tym niższy szczebelek
drabiny społecznej zajmujesz. To zresztą zabawne jak te dwa różne
domy, potrafiły w takich rzeczach być zupełnie takie same. Jej
przyjaciel, z uporem godnym lepszej sprawy, tkwił od dawna na końcu
stołu, nie chcąc choćby zbliżyć się do środka, czyli najbliżej
śmietanki towarzyskiej, zupełnie ignorując wszystkie szepty na
swój temat. Twierdził bowiem, że o wiele bardziej zajmuje go
problem coraz niższej prekfencji wśród sklątek tylnowybuchowych,
za każdym razem zamykając tym sposobem dyskusję (nie, żeby go za
to nie podziwiała; ona razem z przyjaciółkami siadała dokładnie
pomiędzy środkiem, a końcem mebla, starając za wszelką cenę się
nie wychylać, bo, pomimo wszystkich starań, nie mogła uodpornić
się całkowicie na zdanie obcych) Z racji jego, hm, „trudnego”
charakteru i „niewłaściwego” pochodzenia, nikt nie powierzyłby
mu żadnych sekretów, wiedziała o tym. Miała tez jednak pewność,
że kiedy coś bardzo go zainteresuje, nie ma siły, która
powstrzymałaby go przed zgłębieniem sekretu. A jeśli mogła coś
wydedukować z tego zwykle nieprzeniknionego, czarnego spojrzenia,
które teraz dziwnie często wracało do Rosiera, to to, że ta
sprawa pochłonęła go już całkowicie. Tak, to świetny powód
żeby się pogodzić, bo przecież ciągle była na niego zła,
pomyślała, po czym zalała ją nagła fala optymizmu. Pogodzi się
z nim, razem pośledzą ślizgonów...Tiarze pewnie nie chodziło o
nic groźnego, więc bez przeszkód dowiedzą się co knują Węże,
pośmieją się razem, wszystko wróci do normy. Wyprostowała się
na siedzeniu i, po raz pierwszy od dobrych kilku godzin, uśmiechnęła
się, ignorując zdziwione spojrzenie Emmeliny. Przyciągnęła
spojrzenie bruneta, który z wahaniem odwzajemnił uśmiech. Może
ten rok da się jeszcze uratować?
***
- Umbridge, Chlorissa.
- Slytherin.
Alicja powiodła
wzrokiem po gryfonach zgromadzonych przy stole; uroczystość trwała
już decydowanie za długo, a jeszcze nie podali nawet jedzenia.
Zapowiadał się naprawdę nudny wieczór. No, przynajmniej dopóki
nie zakradną się do dormitorium chłopaków. Do tego czasu, skazana
była na apatyczne grzebanie widelcem w talerzu. Siedząca obok niej
Marlene zdawała się nie mieć takich problemów, gawędziła
właśnie z jakimś chłopakiem, który wpatrywał się w jej
przyjaciółkę jakby nigdy nie widział nic piękniejszego. Co
oczywiście mijało się z prawdą, gdyż nawet ona, traktująca
McKinnon jak coś w rodzaju przyszywanej młodszej siostry, musiała
przyznać że nie była żadną pięknością. Owszem, dziewczyna
miała ładne oczy, niezłe włosy i gładką cerę, ale to plasowało
ją tylko trochę powyżej przeciętnej. Prawdziwym atutem szatynki
była jej osobowość; jako prawdopodobnie jedyna osoba na całym
świecie, potrafiła usiąść Syriuszowi na kolanach i sprawić, że
się przez to zarumieni. Była najbardziej szczerym, bezpośrednim i
jowialnym człowiekiem jakiego Alicja znała, co sprawiało że
chłopcy lecieli do niej jak muchy do miodu. Czasem jednak trochę ją
to irytowało, zwłaszcza kiedy, tak jak teraz, potrzebowała z kimś
porozmawiać, choćby tylko dla zabicia nudy. Westchnęła i jeszcze
raz powiodła wzrokiem po zebranych, zatrzymując się na co
ciekawszych widokach. Jedna z siódmoklasistek, do zeszłego roku
ponura miłośniczka gry w gargułki, nieznana Parksównie z imienia,
przefarbowała się na czarno, a jej szyję zdobił skórzany
naszyjnik z kolcami. Boris Michalsky, z jej roku, dotychczas
niedorobiony amator gry na skrzypcach najwyraźniej odkrył znaczenie
słów „słońce” i „siłownia”, bo zmienił się prawie nie
do poznania. Poczuła jak krew zaczyna szybciej krążyć, a jej ręka
niemal odruchowo, kokieteryjnym gestem odrzuciła włosy na plecy. Ta
uczta ma jeszcze szansę zmienić się
w coś ciekawego
uznała, i już miała odezwać się do chłopaka, kiedy jej uwagę
przyciągnął nagły ruch, gdzieś po jej prawej. Zauważyła Dorcas
Meadowes z tymi jej wyjątkowo mało gustownymi, platynowymi kudłami,
obok niej siedziała Emmelina Vance, jedna z byłych Syriusza, a
najbardziej z boku... Alicja otworzyła szerzej oczy. To była Lily
Evans, ale w niczym nie przypominała tej Lily z zeszłego roku. Jej
włosy, wcześniej krótkie kosmyki w odcieniu marchewki ściemniały
do ślicznego rudobrązowego odcienia i sięgały jej teraz za
ramiona, piegi jakimś cudem znikły, a tych parę na policzkach było
ledwie widocznych. Również jej figura zrobiła się jakaś
bardziej, hm... Dziewczęca? Szturchnęła Marlene w ramię i
pokazała na dziewczynę. Szatynka posłała jej urażone spojrzenie,
po czym wzruszyła ramionami i chciała powrócić do flirtowania,
kiedy Alicja szturchnęła ja jeszcze raz, mocniej.
- Co do...?!
- Ćśś, patrz! - Szepnęła w odpowiedzi blondynka.
McKinnon
spojrzała... I natychmiast otworzyła usta ze zdziwienia. Evansówna
zawsze była kwalifikowana do tych ładnych, acz zbyt dziecinnych
dziewczyn, które rzadko kiedy pokazują się na imprezach czy
meczach. W dodatku większość czasu spędzała w bibliotece, co
dawało jej łatkę „kujonicy” przekreślając jakiekolwiek
szanse na sukces na polu towarzyskim. Teraz jednak sprawa wyglądała
inaczej, Alicja była pewna że Lily jest co najmniej tak samo ładna
jak ona, jeśli nie bardziej. Z jednej strony, Evans robiła jej
konkurencję, ale z drugiej... Poczuła jak usta rozciągają jej się
w uśmiechu, z drugiej strony teraz nie będzie aż tak nudno. W
gruncie rzeczy, mogło być całkiem ciekawie. Jakby postanawiając
nagrodzić ją za tę myśl, na stole zmaterializowały się właśnie
potrawy, a wszyscy zajęli się jedzeniem. Tak, będzie całkiem
ciekawie.
***
Albus Dumbledore z
lekkim rozbawieniem, wymieszanym z odrobiną niepokoju patrzył na
tłum zgromadzony przed jego biurkiem. Gabinet dyrektora, choć
słusznej wielkości, z racji stopnia zagracenia rzadko miał okazję
mieścić aż tyle osób naraz. W tej chwili znajdował się tu ich
tuzin, czyli o jedenaście więcej niż zazwyczaj. Naturalnie, nie on
był osobą zwołująca zebranie, ale jak to czasem bywa, kiedy jedna
osoba się odezwała, inni poszli za nią. Prosto do jego gabinetu,
bo gdzież by indziej? Jak można się spodziewać, pytaniom nie było
końca, za to nikt nie chciał zająć stanowiska w tej rzeczywiście
ważnej sprawie.
- Gdzie jest Cassandra?
- A po co ci ona?! Zapytaj lepiej, gdzie Minerwa?
- Proszę wszystkich o spokój, profesor Trelawney postanowiła udać się na spoczynek do swojej wierzy, natomiast profesor McGonagall przebywa w tej chwili ze swoimi podopiecznymi.
Słowom
dyrektora, niosącym się po zagraconym pomieszczeniu, towarzyszyły
gorączkowe i wcale nie cichnące szepty nauczycieli. Widok tak
rozluźnionego Albusa Dumbledore'a nie był niczym szczególnym, ale
też rzadko dochodziło do podobnych incydentów, do których, według
kadry nauczycielskiej, należało odnosić się z większą powagą.
Naturalnie, całkowity spokój, biorąc pod uwagę liczbę dzieci i
nastolatków zamieszkałych w zamku, był niemożliwy do osiągnięcia,
ale profesorom zawsze udawało się jakoś utrzymywać względny
ład. Sielanka skończyła się kiedy, kilka lat temu, jakiś
przewrotny pomysł losu przygnał tutaj pewne cztery małe demony o
niesamowitej inteligencji i z głowami pełnymi niesamowicie głupich
pomysłów. Dziwnym trafem, z wiekiem ich inwencja zdawała się
wcale nie maleć, przeciwnie, z roku na rok chłopcy zyskiwali na
doświadczeniu, tak więc żarty robiły się coraz bardziej
wyrafinowane. O ile oczywiści doprawienie wszystkim ślizgonom
świńskich uszu i ogonów, co miało miejsce w pod koniec czwartej
klasy, można uznać za takowe. W porównaniu jednak z wysadzeniem
toalety w klasie pierwszej, był to naprawdę efektowny pokaz.
Najbardziej fascynującą rzeczą nie były jednak używane przez
gryfońską czwórkę czary, ale to, że w większości przypadków
wszystko uchodziło im płazem. Przeważnie znajdował się ktoś
gotów poświadczyć o ich niewinności, gorąco zapewniając o
całodzienny pobycie w Pokoju Wspólnym czy spożywanym razem
posiłku. Nauczyciele musieli pogodzić się z faktem, że gdy
chodziło o Huncwotów, jak ich z czasem zaczęto nazywać, wszyscy
uczniowie (prócz, rzecz jasna, ślizgonów) stali za nimi murem. Nie
mogli też nie zauważyć zdolności jakie przejawiali podczas lekcji
i to przy prawie zerowym wysiłku. Wszystkie te rzeczy, uczyniły z
czterech, na pierwszy rzut oka zwyczajnych chłopców, coś w rodzaju
elity, do której każdy chciał należeć. Tym razem jednak
stanowczo przesadzili. Do tej pory bowiem, jeszcze nigdy nie narazili
żadnego z uczniów na bezpośrednie niebezpieczeństwo. A to, w
opinii wielu, wymagało odpowiedniej kary.
- Hagridzie, ale jak oni to zrobili? - Robert Larrabee, uczący mugoloznawstwa, niepewnie zerknął na gajowego, który nadal złowieszczo mamrotał pod nosem. - Przecież to tylko czwórka chłopców, dzieci jeszcze!
Mężczyzna
pociągnął z kufla solidny łyk, otarł usta rękawem i czkając
zwrócił się do nauczyciela.
- Jakie tam dzieci, szarlatany jedne! Przechytrzyli hik! mnie, Black, ten wysoki, powiedział mi że hik! widział jak jakiś chłopaczek wchodzi w powrotem do pociągu, i tego, no, rozumie pan, musiałem iść sprawdzić, bo a nuż by utknął, rozumie profesor...
- Hagridzie, może wystarczy już tego wina? - Przerwał mu Slughorne.
Mężczyzna
spojrzał nań ostro, aż Stary Ślimak stropił się i momentalnie
wbił wzrok w podłogę.
- I... na czym to ja? A, tak, wtedy ta dwójka, Lupin i Potter, hik! powiedzieli mi, że popilnują dzieciaków, żebym mógł sprawdzić. To ja poszedłem do tego pociągu, a wtedy Pettigrew, ten mały taki, zamknął drzwi i pobiegł! A kiedy się hik! wydostałem, to cholibka, puściutko było. Tom pobiegł do zamku... - przerwał na chwilę by zaczerpnąć kolejną porcję wina, a zgromadzeni w pokoju nauczyciele jak jeden mąż zadrżeli wyobrażając sobie przerażający obraz w postaci biegnącego Hagrida. - A resztę już znacie. - Dokończył, po czym zupełnie nagle zachichotał.
- To mnie chłopaki wrobili! O cholibka! - Zatoczył się, zahaczając prawą dłonią o kielich.
Kufel, w którym
została jeszcze słuszna porcja wina, potoczył się po stole, a
następnie z brzdękiem spadł na podłogę, pozostawiając za sobą
coś w rodzaju ścieżki z karminowego płynu. Gajowy parsknął zbyt
głośnym, typowym dla pijanego śmiechem i stało się aż nazbyt
oczywiste, że wypite przed chwilą wino nie było jego pierwszym
tego wieczoru. Profesor Sinistra pospieszyła pół olbrzymowi na
pomoc, ale uprzedziła ją wyciągnięta dłoń dyrektora.
- Zostań tutaj, Auroro, ja odprowadzę Hagrida. - Polecił Dumbledore, ujmując wielką rękę gajowego.
- Ale co z tymi gryfonami? - Wyrwał się Herbert Beeery, nauczyciel zielarstwa.
- Prawda. - Dyrektor z zadumą pokiwał głową. - Cóż, osobiście jestem zdania, że to do Minerwy należy karanie jej wychowanków, nie sądzicie? Możecie być pewni, iż zostaną oni stosownie ukarani,
Uśmiechając się
uspokajająco, jakby był jedynym dorosłym w pomieszczeniu pełnym
pełzających dzieci, wyszedł z pokoju razem z olbrzymem.
Nauczyciele popatrzyli po sobie zdezorientowani, słuchając
jednocześnie stopniowo cichnącego śmiechu gajowego; wszyscy byli
świadomi obecności ostrej nuty w głosie dyrektora.
- Czyli ci chłopcy nie zostaną ukarani? - Oburzyła się Sinistra - Toż to zwykła bezczelność z ich strony! Hagrid jest pracownikiem szkoły i należy mu się szacunek, a te dzieci...! Potter i Black, mogłam się spodziewać, oni nie mają szacunku do nikogo, ani do niczego. Trzeba ich jakoś nauczyć posłuszeństwa, a wy wszyscy im pobłażacie.
Odpowiedziała jej
cisza pełna poczucia winy. Profesor Vector i profesor Binks
wymienili zaniepokojone spojrzenia.
- Nie słuchałaś Auroro? Minerwa da im nauczkę. - Usprawiedliwiła się Septima.
- Mimo wszystko jest ich opiekunką, a jeśli będzie dla nich za łagodna? To im nie może ujść płazem. Trzeba uzgodnić z Minerwą rodzaj kary – Stwierdził Robert Larrabee, nauczyciel mugoloznawstwa.
- Doprawdy? Zdawało mi się, że to ty przed chwilą twierdziłeś, „Że to tylko dzieci!” - Zadrwiła Bathsheda Babbling, ucząca starożytnych runów.
- To było zanim Hagrid opowiedział nam o tym... O tym precedensie! Gdyby moi ślizgoni zrobili coś takiego...! Pewnie chcielibyście ich wszystkich wyrzucić – Poparł Larrbee'ego Slughorne.
Profesorowie po raz
kolejny zamilkli w duchu przyznając mu rację.
- Różnica polega na tym, że wychowankowie Minerwy chcieli zrobić kawał. Dzieci są całe, prawda? Gdyby zabrali je ślizgoni, teraz nie byłoby czego zbierać.
Wszyscy drgnęli i
odwrócili się by spojrzeć na mężczyznę, który wypowiedział te
słowa. Wysoki blondyn stojący w rogu mierzył ich drwiącym
spojrzeniem.
- Nie ma pan pojęcia o czym mówi! Przyjechał pan dopiero dziś i nie wie co oni potrafią zrobić.
Wśród nauczycieli
przeszedł szmer poparcia dla mistrza eliksirów; jedynie Bathsheda
patrzyła na nowego nauczyciela OPCM'u z uznaniem.
- Dosyć tego! - Dobiegło od strony drzwi.
Wykładowcy raz
jeszcze odwrócili się na pięcie; ktoś mógłby stwierdzić, że
to szalenie zabawne, widzieć prawie całe grono pedagogiczne
Hogwartu, odwracające się to w jedną, to w drugą stronę, jak
marionetki na sznurkach. Tym razem wszyscy stali zwróceni w stronę
zdrowo wkurzonej Minerwy McGonagall. Twarz kobiety niczego nie
wyrażała, a oczy pozostały chłodne. Jedynie po mocno zaciśniętych
ustach można było poznać jak bardzo jest rozeźlona; nauczycielka
transmutacji znana była na cały Hogwart ze swoich ciętych ripost,
które nie jedną co wrażliwszą osobę doprowadziły do płaczu.
Jeśli więc rezygnowała z użycia jednej z nich to oznaczał, że
najzwyczajniej bała się stracić nad sobą panowania.
- Aż tak źle, Minerwo? - Zapytał Slughorne współczującym tonem. - Naturalnie, nie spodziewałem się niczego innnego...
- Dość, Horacy! - Przerwała brunetka. - Moi uczniowie będą odrabiać swój szlaban codziennie po lekcjach do końca tego miesiąca. Ponadto – podniosła głos, starając się przekrzyczeć protesty. - stwierdziłam, że nie odejmę punktów, jako iż ta sytuacja miała miejsce jeszcze przed formalnym rozpoczęciem roku.
Mówiąc to,
uśmiechnęła się lekko, prawie niezauważalnie, ale kilka sekund
później znów przywołała na twarz surową maskę.
- I nie życzę sobie żadnych sprzeciwów, to moi wychowankowie i mam prawo ukarać ich tak jak ja chcę. To wszystko, koniec zebrania. - Delektując się ciszą, jaka nastała po jej słowach, obróciła się na pięcie i wyszła.
Członkowie kadry
nauczycielskiej stali jak skamieniali, właśnie cały ich bunt
został stłumiony w zarodku. I choć żaden z nich tak naprawdę nie
kwestionował decyzji Minerwy, to jakoś nikt nie mógł powstrzymać
myśli, że zostali przechytrzeni przez czwórkę małolatów. Po raz
kolejny.
***
- Dlaczego to musi być u Filcha? - Jęknął zrozpaczony Peter. - On mnie nienawidzi odkąd zamknąłem panią Norris w bibliotece na całą noc, pamiętacie? Łaził za mną i syczał „Dopadnę cię Pettigrew” przez cały miesiąc! Jestem pewien że sobie nie podaruje i doda mi roboty.
- Przecież to tylko miesiąc, poza tym, pomyśl ile skonfiskowanych rzeczy mógłbyś zwinąć – zasugerowała Marlene.
Całą szóstką
siedzieli w dormitorium Huncwotów i rozmawiali o wakacjach. A
przynajmniej w założeniu o tym mieli rozmawiać. Prawdę mówiąc
wszyscy wiedzieli z nadsyłanych listów, jakie niesamowite miejsca
zwiedzili James i Alicja, znali szczegóły tortur jakimi były
lekcje etykiety Syriusa i wiedzieli o każdym chłopaku z jakim
spotykała się tego lata McKinnon. Tak więc ten temat szybko się
wyczerpał, zastąpiony narzekaniem na zadane szlabany. Marlene i
Alicja wychodziły ze skóry żeby podnieść chłopaków na duchu,
zżerane przez poczucie winy, w końcu kazali im zostać na
korytarzu, biorąc na siebie całą winę.
- Właśnie Pete, ja będę musiał pastować wszystkie ukradzione miotły. Codziennie! - Poskarżył się Remus.
- Nie przesadzaj, to nie tak źle. Będziesz miał do pomocy Syriusza - Pocieszyła go Parks.
Chłopak schował
twarz w dłoniach, a ona po chwili zdała sobie sprawę ze swojego
faux pas, no tak, Syriusz i pomoc. A przynajmniej myślała że
o to chodzi, dopóki Lupin nie wyjaśnił:
- Alicja, to były miotły ślizgonów.
Zapadła pełna
współczucia cisza przerywana jedynie cichymi usprawiedliwieniami
Petera, odpowiedzialnego za kradzie... Hm, pożyczenie mioteł. Nagle
odezwał się Syriusz:
- To te miotły serio się pastuje?
Wszyscy wybuchli
śmiechem, a gdy po dobrych kilku minutach zapadła cisza James
pokręcił z rozbawieniem głową.
- A myślałeś że jakim sposobem działają cały czas tak samo dobrze? - W jego głosie słychać było rzeczywiste zainteresowanie.
- Bo ja wiem? Chyba że to jakaś struktura drewna... - Wzruszył bezradnie ramionami i nadąsał się, kiedy jego słowa wywołały kolejną salwę śmiechu.
- Oj, stary, nie chciał bym być u ciebie skrzatem domowym – stwierdził z prostotą James. - Ale mnie nie pobijecie. Dostała mi się łazienka Jęczącej Marty.
Wszyscy wybałuszyli
na niego oczy, ale nikt nic nie powiedział.
- Nie.
- Zalewasz.
- Kłamiesz, Potter.
Rogacz z dumą
pokręcił głową, a na jego usta wpełzł diaboliczny uśmiech.
- Więc dlaczego jesteś taki zadowolony? - Zapytała Marlene.
- Och, McKinnon – Westchnął jakby zawiedziony tym, że się nie domyśla. - Przecież to łazienka dla dziewczyn.
Jego słowa
wywołały jeszcze większe rozbawienie, a żaden z chłopaków nie
śmiał już nawet narzekać na swoją karę. Wiedzieli że James'owi
dostało się najgorsze, choć starał się to ukryć. McGonagall
najwyraźniej doskonale wiedziała kto tutaj grał pierwsze skrzypce.
I postarała się o adekwatną do jego czynu karę. W tamtej chwili
każdy z nich - wbrew wszystkiemu co zwykle myśleli - cieszył się,
że nie jest Potterem. Czasem przywództwo to ciężka sprawa.
***
Dziesięć minut.
Tyle Lily potrzebowała by na nowo zadomowić się w dormitorium.
Ułożyła ciuchy w szafie, książki położyła na biurku,
kosmetyczka i budzik powędrowały na szafkę nocną. Teraz, po
długiej i odprężającej wizycie w łazience prefektów, siedziała
na łóżku szczotkując włosy i przeglądając jedną z książek,
rozkoszując się uczuciem błogości, jakie zawsze wywoływał w
niej zamek. Jej współlokatorki dawno już usnęły, ale mimo że
zbliżała się już północ, a oczy same jej się zamykały, nie
chciała iść jeszcze spać. Miała świadomość, że od jutra
będzie musiała rzucić się w wir nauki i zadań domowych, tak więc
czuła potrzebę poświęcenia jeszcze choćby kilku minut dla
siebie.
- Lily.. śpij – wymamrotała Emmelina, żeby następnie schować twarz w poduszkę.
Evansówna
spojrzała po raz kolejny na zegar, przeżywając mały wstrząs,
kiedy okazało się, że jest za dwie dwunasta. Szepnęła „Avis”,
odłożyła książkę na stolik i wpełzła pod kołdrę. Zasnęła
momentalnie, nie zauważając brązowowłosej postaci, która pięć
minut po północy wślizgnęła się do pokoju. Ani badawczego
wzroku dziewczyny, skierowanego na jej łóżko.
No to jest rozdział, po trzech tygodniach opóźnienia, niesprawdzony, ale za to prawie dwa razy dłuższy niż ostatni. Uwaga, uwaga, nareszcie jesteśmy w Hogwarcie! Tak, ja też się cieszę, bo miałam już z lekka dosyć takiej ciągnącej się akcji. Tak na koniec mam do was prośbę: jeśli przeczytaliście zostawcie po sobie komentarz, wystarczy mi jedno słowo, nawet jedna literka, bylebym wiedziała że jesteście, a nie uciekliście, zniechęceni moimi wakacjami
Pozdrawiam!
piątek, 3 stycznia 2014
INFORMACJA
Jeej, jak dawno mnie tu nie było! Aż sama się sobie dziwię. No cóż, nie będę was okłamywać: już od dobrego miesiąca nosiłam się z zamiarem usunięcia bloga, ale mimo wszystko pisałam, myślałam że to minie. Nie minęło, ale od kiedy zrobiłam sobie małe wakacje(dacie wiarę, że to prawie trzy tygodnie?!) znów nabrałam ochoty na pisanie. Z tym, że wprowadziłam małe poprawki:
Po pierwsze, co chyba widzicie, zmienił się szablon, wykonała go Orbitka, za co strasznie jej dziękuję.
Po drugie, zmieni się też trochę idea bloga, dotyczy to głównie czegoś z przeszłości Lily i paru szczegółów dotyczących bohaterów drugoplanowych. Myślę, że najlepiej zrozumiecie o co chodzi jeśliprzeczytacie rozdział ósmy.
A na koniec tak z trochę innej beczki: nie jestem pewna kiedy będzie nowy rozdział, ale obiecuję że pojawi się przed końcem przyszłego tygodnia.
Pozdrawiam gorąco!
Po pierwsze, co chyba widzicie, zmienił się szablon, wykonała go Orbitka, za co strasznie jej dziękuję.
Po drugie, zmieni się też trochę idea bloga, dotyczy to głównie czegoś z przeszłości Lily i paru szczegółów dotyczących bohaterów drugoplanowych. Myślę, że najlepiej zrozumiecie o co chodzi jeśliprzeczytacie rozdział ósmy.
A na koniec tak z trochę innej beczki: nie jestem pewna kiedy będzie nowy rozdział, ale obiecuję że pojawi się przed końcem przyszłego tygodnia.
Pozdrawiam gorąco!
poniedziałek, 16 grudnia 2013
Rozdział X
"Czasem dokonujemy wyboru, a czasem to wybór stwarza człowieka"
- Jak długo tu pracuję, tak jeszcze nigdy nie zdarzyło się by jakikolwiek uczeń, okazał aż taką bezmyślność! A wasza czwórka jak zwykle musiała coś wymyślić! - Nauczycielka Transmutacji zmrużyła niebezpiecznie oczy. - To po prostu niewyobrażalne, czy wy wiecie jakie to mogło mieć konsekwencje?! Jeśli któremuś z pierwszaków coś by się stało...! Albo wam?!
- Wasze zachowanie było doprawdy karygodne... Potter, Black, po was mogłam się tego spodziewać... - zawiesiła złowrogo głos (choć, po prawdzie, teraz wszystko co robiła wydawało mu się złowrogie).
- Ale wy! Pettigrew, naprawdę sądzisz że twój ojciec będzie zadowolony?
- A ty, Lupin – zaczęła znowu, tym razem o wiele cichszym i łagodniejszym głosem. - Profesor Dumbledore nie będzie zachwycony. Sam uznał, że będziesz naprawdę dobrym prefektem.
- Au! - wyszeptał w stronę chłopaka, całkowicie ignorując w tym momencie kobietę..
- Czy jest jakiś problem, panie Potter?
- Nie, pani profesor. - Uśmiechnął się, tym porozumiewawczym uśmiechem, który zawsze działał na Slughorne'a, kiedy zdarzało mu się przyłapać ich na „pożyczaniu” niektórych jego eliksirów.
- Ale pani profesor – zaczął Black, czujnie obserwując kobietę. - Skoro rok się jeszcze tak naprawdę nie zaczął, to chyba nie będziemy mieli odjętych punktów – dokończył szybko.
- Nie, Black, nie zostaniecie ukarani utratą punktów – powiedziała po prostu, wywołując na ich twarzach uśmiechy.
- A skoro już jesteśmy przy tej waszej karze...
Wybaczcie błędy jeśli jakieś były, ale gorączka przedświąteczna nie daje mi żyć. W dodatku od jutra do poniedziałku będę w rozjazdach i cięzko byłoby mi wtedy coś dodać. Podobało się/nie podobało się, napisz w komentarzu!
James uwielbiał
latać. Uczucia błogości jakie go wtedy ogarniało nie można było
porównać do niczego innego. Na ziemi wszystko było inne,
trudniejsze. Kłótnie, spory, rywalizacja; tu, w górze, takie
rzeczy nie miały znaczenia. Niektórzy zawodnicy z jego drużyny
mogli pałać do siebie niechęcią, żeby podczas meczu zmienić się
najlepszych przyjaciół i współpracować w najlepsze. On mógł
wpadać w panikę, kiedy oceny Petera wróżyły szybkie pożegnanie
chłopaka ze szkołą, żeby, po długim locie uspokoić się i wpaść
na pomysł jak mu pomóc. Wtedy i tylko wtedy czuł się wolny. Bez
możliwości latania James Potter byłby kimś zupełnie innym.Nie
było sensu udawać że wysokość niczego nie zmienia. Zmieniała
wszystko.
***
Ceremonia wyboru zawsze była najważniejszym punktem rozpoczęcia
roku. Dla wielu – jeśli nie dla wszystkich – z obecnych, moment
kiedy założyli tiarę na głowę, a ona krzyknęła nazwę domu,
był tą decydującą chwilą w ich życiu.
Będziesz tym
miłym? Tym odważnym? Skończysz szkołę z samymi Wybitnymi na
świadectwie? A może skończy się na nauce jak przejść przez
życie bez wymienionych wyżej rzeczy, opierając się na samym tylko
sprycie.
Rodzice będą
dumni? A może zechcą cię wydziedziczyć? A przyjaciele? Nadal nimi
pozostaną, czy zaczną tobą pogardzać? I jedno pytanie, które
błąka gdzieś tam, w głębi umysłu nie dając spokoju: czy ja w
ogóle którąś z tych cech posiadam?
Dla Lily wybór był
prosty: Ravenclaw. Była inteligentna, była oczytana, była sprytna,
to fakt. Ale lojalna? Przyjacielska? O d w a ż n a ? Już nie
bardzo. Więc jakim do diabła cudem, po prawie sześciu minutach
siedzenia na środku sali, pod ostrzałem spojrzeń, wylądowała w
Gryffindorze? Do dzisiaj nie miała pojęcia. Jednak w
przeciwieństwie do innych gryfonów, ona nigdy nie marudziła
podczas ceremonii przydziału. To była dla niej magiczna chwila,
przypominająca decyzję, która została podjęta właściwie bez
jej udziału, a jednak to jej życie ukształtowała. I zawsze wtedy
zastanawiała się, jaką byłaby osobą, gdyby tiara nie uwierzyła
w jej odwagę.
***
Remus się
denerwował. Nie było to co prawda nic niezwykłego; jego uczciwość
i towarzystwo w jakim się obracał mocno ze sobą kolidowały. Teraz
jednak nie był to lekki stres jak gdy martwił się co będzie jeśli
dowiedzą się co zrobili z kotką woźnego. Teraz chodziło o
porwanie (bo, spójrzmy prawdzie w oczy, właśnie to robili)
uczniów. W głowie już teraz tworzył listę kar jaka mogła ich
spotkać, przy czym szorowanie całego zamku szczoteczkami do zębów
pod okiem Filcha było jedną z łagodniejszych. Kiedy zobaczył w
ciemnościach zarys zamku jego zdenerwowanie sięgnęło zenitu. I to
tak bardzo, że nie zauważył jak z jego dłoni wylatuje jeden ze
sztucznych ogni
Była dziewiąta
osiemnaście
***
Mary Evans zawsze
mówiła, że zanim będzie dobrze, najpierw trzeba swojej
odcierpieć. Lily nigdy nie rozumiała o co jej chodziło, ale jeśli
miała rację, to uczniowie jutro będą wzorami inteligencji i
dobrych manier, bo teraz... no cóż, nie byli. Nawet służbista
Diggory dał sobie spokój i zrezygnowany usiadł na ławce, chowając
twarz w dłoniach. Nie martwił się jednak długo bo - jak Lily z
rozbawieniem zauważyła – natychmiast podbiegły cztery dziewczyny
z zamiarem... Z braku lepszego określenia uznajmy, że chciały go
pocieszyć. Tylko że, pomyślała nagle z przestrachem, teraz nikt
już nawet nie udawał że coś robi, a skoro ona była prefektem to
chyba jednak powinna...?Wiedziała że to wszystko to zły pomysł!
Prychnęła ze złością, wściekle wpatrując się w drzwi. W końcu
k t o ś na pewno przyjdzie. I wtedy, kiedy tak patrzyła na drzwi,
ze szpary między nimi wyleciała mała, fioletowa piłeczka...
Była dziewiąta
dwadzieścia.
***
Będzie dobrze.
Będzie dobrze. Będzie dobrze. Będzie dobrze. Będzie dobrze.
Będzie dobrze.
Cholera, gadał do
siebie. To była tylko głupia miotła, nie? Kawałek drewna, nic
więcej. Więc jaki cudem, on Syriusz Black, się go bał? To tylko
kawałek drewna, mówił sobie, poza tym jeszcze tylko lądowanie i
koniec. W swoich rozważaniach, Syriusz zapomniał o dwóch
rzeczach, po pierwsze: wznieść się jest znacznie łatwiej niż
wylądować. I po drugie, jego różdżka też była zwykłym
kawałkiem drewna. A może nie? Za pół godziny będzie po
wszystkim, obiecał sobie, zaciskając dłoń na paczce fajerwerków.
Była dziewiąta
dwadzieścia jeden
***
Ze zmrużonymi
oczami patrzyła na domniemaną fatamorganę i nabierała coraz
większej pewności,że „piłeczka”, nie dość, że nie jest
wytworem jej wyobraźnie, to jeszcze na pewno piłeczką nie jest. A
upewniło się wtedy, kiedy owa rzecz, wzleciała na wysokość
trzech metrów i wybuchła rozpryskując wokół deszcz fioletowych
iskier.
Była dziewiąta
dwadzieścia jeden.
***
Nie planowali jak
wlecą do zamku. To był szczegół, o którym żadnemu z nich nie
chciało się myśleć. Ale teraz, kiedy dzieliło ich zaledwie kilka
sekund od finału, zaczął się zastanawiać. Przelecieli nad bramą,
ale co dalej? Przecież, wbrew pozorom, nad Wielką Salą górował
dach, więc tak nie mogli wlecieć. A może Rogacz planował wybić
okna? Nie, za bardzo ryzykowne, jeszcze kazaliby im potem to
sprzątać. Cholera, to całe „myślenie” jest o wiele bardziej
męczące niż na to wygląda, pomyślał. A potem wrota zamku się
otworzyły, a oni wlecieli do środka.
Była dziewiąta
dwadzieścia dwie.
***
Patrzyła w niemym
szoku jak fajerwerków ciągle przybywa, a wraz z nimi kolorowych
rozbłysków, które najmłodsi starali się łapać w dłonie. No,
no, huncwoci się postarali, pomyślała z mimowolnym podziwem. Wtedy
do Wielkiej Sali wpadło czterdzieści osób na miotłach, wywołując
u wszystkich okrzyki zdziwienia.
Była dziewiąta
dwadzieścia trzy.
***
Wszystko szło
zgodnie z planem. Żaden z pierwszaków się nie zachwiał, w
Wielkiej Sali nie było nauczycieli, którzy mogliby popsuć im
„przedstawienie”, a wszyscy, absolutnie wszyscy uczniowie
wpatrywali się w nich z zachwytem. Czyli, jeśli miałby być
zupełnie szczery, jak zawsze. Na usta James'a wpłynął pełen
samozadowolenia uśmiech. Z jego różdżki trysnęło jeszcze więcej
różnokolorowych iskier, a jednocześnie Łapa i Lunio wyczarowywali
wielki napis...
***
„Huncwoci witają
w nowym roku szkolnym!!!” Lily poczuła jak jej zdradzieckie usta
rozchylają się w niebezpiecznie szerokim uśmiechu. To wcale jej
nie bawiło, to wcale jej nie bawiło, uparcie powtarzała w myślach.
Ale gdy w powietrzu pojawiało się coraz więcej fajerwerków,
wybuchających tuż przed nosami oniemiałych nauczycieli, a Potter z
pyszałkowatą miną strzelał iskrami z różdżki jednocześnie
robiąc fikołki w powietrzu... Nawet ona musiała przyznać że to
był pokaz naprawdę świetnych czarów. I jak na złość, właśnie
w tym momencie do Wielkiej Sali wkroczyła profesor McGonagall.
***
- Jak długo tu pracuję, tak jeszcze nigdy nie zdarzyło się by jakikolwiek uczeń, okazał aż taką bezmyślność! A wasza czwórka jak zwykle musiała coś wymyślić! - Nauczycielka Transmutacji zmrużyła niebezpiecznie oczy. - To po prostu niewyobrażalne, czy wy wiecie jakie to mogło mieć konsekwencje?! Jeśli któremuś z pierwszaków coś by się stało...! Albo wam?!
McGonagall
wychodziła z siebie. Przez całe cztery lata nauki w Howarcie, Remus
ani razu nie widział jej bardziej rozeźlonej, niż podczas tych
kilu krótkich minut, kiedy to z mistrzowskim opanowaniem uspokoiła
wszystkich na sali, ustawiła pierwszaków w rzędzie, po czym nadal
utrzymując pokerową minę, zaprowadziła ich na górę. I dopiero
kiedy weszli do jej gabinetu, urządzonego w iście purytańskim
stylu, dała popis swojej złości. Nie, poprawił się Lupin, to nie
była złość, to była istna furia, niszczycielska siła
porównywalna do oka cyklonu lub erupcji wulkanu, z całą tą lawą,
dymem i innymi bajerami.
- Wasze zachowanie było doprawdy karygodne... Potter, Black, po was mogłam się tego spodziewać... - zawiesiła złowrogo głos (choć, po prawdzie, teraz wszystko co robiła wydawało mu się złowrogie).
Jak się domyślacie
tutaj wspomniani wyżej osobnicy wymienili ukradkiem nie tak znowu
niewinne uśmiechy po czym, nadal z jakąś niepojętą ekstazą w
oczach, wlepili wzrok w opiekunkę odwołująca się właśnie do
najwyższych mocy o zesłanie jej cierpliwości.
- Ale wy! Pettigrew, naprawdę sądzisz że twój ojciec będzie zadowolony?
Nieruchome
spojrzenie kobiety spoczęło na truchlejącym ze strachu Peterze, by
zaraz przenieść się na niego.
- A ty, Lupin – zaczęła znowu, tym razem o wiele cichszym i łagodniejszym głosem. - Profesor Dumbledore nie będzie zachwycony. Sam uznał, że będziesz naprawdę dobrym prefektem.
Z całą mocą na
jaką było ją stać, podkreśliła nazwisko dyrektora, bacznie
obserwując reakcję Lupina. Chłopak zwiesił głowę, bo nie mogąc
opanować irytacji zbierającej się w każdym zakamarku jego ciała,
chciał jej chociaż tak ostentacyjnie nie pokazywać. A miał co
ukrywać, oj miał. Czemu ciągle straszyła go Dumbledorem? Czemu
wszyscy to robili? Jasne, był wdzięczny dyrektorowi za to co
zrobił, ale nauczyciele, przy każdej wpadce, wypominając mu to co
dyrektor dla niego zrobił, jakie zasady złamał, tylko podkreślali
jego odmienność. Nie dawali mu zapomnieć, że nie znalazł się tu
na takich warunkach jak reszta. I pod żadnym pozorem nie był im
równy.
***
To było naprawdę
irytujące. Miał tu na myśli te mówki nauczycieli, które zawsze
wygłaszali z przemądrzałą miną, kiedy ktoś, zazwyczaj był to
któryś z huncwotów, coś zbroił. Zupełnie jakby to robiło na
kimś wrażenie! No okej, może na niektórych i robiło, taki Peter
na przykład prawie dostawał spazmów, a Remus wyglądał jakby mały
potwór zwany poczuciem winy już zżerał go żywcem. Podczas kiedy
pozostała dwójka wychodziła z siebie, zarówno on, jak i Syriusz,
zajęli się trudną sztuką przywołania na twarz niewinnych min,
posyłając sobie jednocześnie ukradkowe uśmiechy. Ale kiedy
nauczycielka doszła do wyliczania słabych punktów ich planu, James
zaperzył się. Już chciał poinformować McGonagall o rzuconych
przez siebie zaklęciach na miotły, i już, już otworzył usta,
kiedy poczuł jak Remus wymierza mu sójkę w bok.
- Au! - wyszeptał w stronę chłopaka, całkowicie ignorując w tym momencie kobietę..
Lupin wykonał
pantomimę zakluczenia ust, po czym wskazał na nauczycielkę z miną
mówiącą: „Ogarnij, kretynie!”. Rogacz pochylił się w
kierunki szatyna, po czym posłał przyjacielowi spojrzenie, które w
zamierzeniu (i tylko w zamierzeniu)miało być niewinne.
- Czy jest jakiś problem, panie Potter?
Okularnik
natychmiast się wyprostował, bawiąc się przez chwilę myślą, że
żaden facet ceniący sobie życie, nie próbowałby nawet zignorować
stojącej naprzeciw niego kobiety, kiedy dotarła do niego przykra
świadomość, że owa kobieta właśnie na niego patrzy, mało tego;
oczekuje odpowiedzi.
- Nie, pani profesor. - Uśmiechnął się, tym porozumiewawczym uśmiechem, który zawsze działał na Slughorne'a, kiedy zdarzało mu się przyłapać ich na „pożyczaniu” niektórych jego eliksirów.
Niestety zapomniał
w swej ignorancji, że McGonagall nie była starym ślimakiem, a jego
żałosna mina zdolna w mgnieniu oka skruszyć gołębie serce
mistrza eliksirów, nie miała najmniejszych szans w wojnie w posępną
twarzą Minerwy. Jednak zamiast – co zrobiłby każdy o choćby
przeciętnym ilorazie inteligencji i normalnej dawce instynktu
samozachowawczego - z pokorą przyjąć karę, on, podburzony myślą,
że przecież nie godzi się, żeby huncwot odchodził z podkulonym
ogonem, znów otworzył usta... I znów nie dane mu było dokończyć
– czy choćby rozpocząć – zdania, tym razem przez Syriusza.
- Ale pani profesor – zaczął Black, czujnie obserwując kobietę. - Skoro rok się jeszcze tak naprawdę nie zaczął, to chyba nie będziemy mieli odjętych punktów – dokończył szybko.
Remus uderzył się
w czoło, bolejąc nad nagłą, choć niezupełnie niespodziewaną
utratą resztek
zdrowego rozsądku
przez przyjaciela, ale McGonagall zamiast, jak spodziewał się
James, obdarzyć Syriusza drwiącym spojrzeniem doświadczonego
demona z ostatniego kręgu piekieł, zrobiła coś niesamowitego:
uśmiechnęła się.
- Nie, Black, nie zostaniecie ukarani utratą punktów – powiedziała po prostu, wywołując na ich twarzach uśmiechy.
Które zaraz
zgasły, pod wpływem słów, jakie wypowiedziała potem:
- A skoro już jesteśmy przy tej waszej karze...
Wybaczcie błędy jeśli jakieś były, ale gorączka przedświąteczna nie daje mi żyć. W dodatku od jutra do poniedziałku będę w rozjazdach i cięzko byłoby mi wtedy coś dodać. Podobało się/nie podobało się, napisz w komentarzu!
wtorek, 10 grudnia 2013
Rozdział IX
"Przygoda spotyka nas dopiero wtedy, kiedy się w nia rzucimy"
- Muszę siusiu!
- Gorąco mi, nie moglibyśmy już iść?
- Ja chce do mamyyy...
- Czy możecie się w końcu zamknąć?! - Wrzasnął po chwili chłopak, zgodnie z przewidywaniami. - Pete, masz te miotły?
- Ekhm! - nagle, jedna z pierwszoklasistek wydała z siebie odgłos, brzmiący jak coś pomiędzy chrząknięciem, a żabim skrzekiem.
- Czego, mała? - Peter stanął obok przyjaciół, jednak jego ostre słowa traciły na znaczeniu przy wątłej postaci.
- Chcę wiedzieć gdzie nas zabieracie. Czy nie powinnyśmy już być w zamku?! - Głos miała nieprzyjemny i skrzekliwy.
- Spokojnie, zaraz ruszamy. Dotrzecie do szkoły w wyjątkowo widowiskowy sposób. - Przez twarz Rogacza przemknął pełen samozadowolenia uśmiech.
- Na co właściwie czekamy? - zapytał Łapa, ze znudzeniem odgarniając grzywkę.
- Nie na co, a na kogo, Łapciu. Czekamy na wsparcie.
- W porządku, możecie już wyjść.
- Eee, Rogaś...
- No, to gdzie to twoje wsparcie? - zapytał Black, z rozbawionym uśmiechem opierając się drzewo.
- BUU!
- Aaaaa!
- Nie wierzę że naprawdę to zrobiliście. - Alicja uśmiechała się lekko, a w jej głosie słychać było zarówno podziw jak i nutkę zdumienia.
- Śmiałaś wątpić?
- A ty skąd wiedziałaś co Rogacz chce zrobić? - odezwał się nagle Peter.
- Ach, taki tam mały zakładzik. - Chłopak wzruszył ramionami.
- Powiedziałam mu, że nawet on nie dałby rady zwinąć wszystkich pierwszaków z peronu. Oddaję honor, Potter.
- Hej! One wbrew pozorom były ułożone. - Nadąsał się poprawiając fryzurę.
- Och, daj spokój Rogaś i przyznaj to w końcu, bez naszej pomocy nic byś nie zrobił.
- Jasne że tak. Zawsze razem, co nie?
- Wszyscy gotowi? - zapytał Rogacz spoglądając na dzieci.
- James, jesteś pewien, ze to dobry pomysł? A jeśli coś im się stanie? Przecież większość z nich nigdy nie siedziała na miotle.
- Uspokój się, nie spadną, na miotły są rzucone zaklęcia, jasne? - stwierdził zapytany.
- Ja nie będę lecieć na tym czymś! Zabierzcie mnie do zamku! - wydarła się mała ropucha.
- James, mogę już rzucać na nią tego Cruciatusa? - zapytał beztroskim tonem, posyłając smarkuli posępne spojrzenie.
- Poczekaj aż będziemy w górze. Nie będą słyszeć\ wrzasków.
- Muszę siusiu!
- Gorąco mi, nie moglibyśmy już iść?
- Ja chce do mamyyy...
Lunatyk rozejrzał
się bezradnie po tym zbiorowisku jedenastolatków. To były tylko
dzieci. Dzieci, które na razie nie miały pojęcia, że James Potter
nie znosi marudzenia. A James'a Pottera zawsze się słuchało. Nie
powstrzymało to jednego chłopca od głośnego pochlipywania, co
powodowało coraz większą zmarszczkę między brwiami okularnika.
Remus dawał mu jeszcze maks minutę zanim pęknie.
- Czy możecie się w końcu zamknąć?! - Wrzasnął po chwili chłopak, zgodnie z przewidywaniami. - Pete, masz te miotły?
Blondynek pokiwał
z zadowoleniem głową i wskazał na skupisko drewna leżące
niedaleko. Remus zastanawiał się czy takie pozostawienie mioteł na
ziemi, w dodatku przy obecnej wilgotności powietrza im nie
zaszkodzi, ale – mając na uwadze fanatyzm Rogacza pod tym względem
– nie odezwał się.
- Ekhm! - nagle, jedna z pierwszoklasistek wydała z siebie odgłos, brzmiący jak coś pomiędzy chrząknięciem, a żabim skrzekiem.
Wszyscy jak na
komendę odwrócili się, by ujrzeć niską, przysadzistą
dziewczynę, ubraną w wyjątkowo okropny sweter w kolorze
krzykliwego różu. Miała krótkie strąki w kolorze ziemniaczanego
brązu; jej oczy były małe i patrzyły na nich z pogardą. Remus
widział jak brwi James'a unoszą się ku górze, a na wargach
Syriusza błąka się ironiczny uśmieszek. Jemu zaś przyszło do
głowy, że gdzieś już widział te pozbawione jakiegoś konkretnego
koloru włosy i małe czarne oczka, także chrząknięcie brzmiało
dość znajomo...
- Czego, mała? - Peter stanął obok przyjaciół, jednak jego ostre słowa traciły na znaczeniu przy wątłej postaci.
Dwaj pozostali
chłopcy natychmiast pospieszyli mu na pomoc, ale właścicielka
różowego paskudztwa nie wyglądała na speszoną. Przeciwnie
jeszcze wyżej zadarła głowę i z zaciętą miną odezwała się:
- Chcę wiedzieć gdzie nas zabieracie. Czy nie powinnyśmy już być w zamku?! - Głos miała nieprzyjemny i skrzekliwy.
- Spokojnie, zaraz ruszamy. Dotrzecie do szkoły w wyjątkowo widowiskowy sposób. - Przez twarz Rogacza przemknął pełen samozadowolenia uśmiech.
Syriusz znudzony
oparł się o drzewo, a Lupin nadal z zainteresowaniem wpatrywał się
w postać stojącą przed nim. Czuł że zaraz głowa zacznie mu
dymić, ale nie chciał odpuścić. On ją już gdzieś widział.
- Na co właściwie czekamy? - zapytał Łapa, ze znudzeniem odgarniając grzywkę.
- Nie na co, a na kogo, Łapciu. Czekamy na wsparcie.
Tą enigmatyczną
wypowiedź przerwało James'owi wycie kojota, dochodzące z krzaków.
Moment, Remus natychmiast się zreflektował. Kojoty? W Hogsmeade? To
on już zwariował, czy to przez te czekoladki, które podsunął mu
Peter? Poza tym, owy zwierz, brzmiał trochę jakby krztusił się od
powstrzymywanego śmiechu; po wyrazie twarzy Syriusza poznał, że on
też usłyszał tę anomalię. Rogacz natomiast, z miną uradowaną
jakby właśnie wygrał na loterii nową miotłę, podszedł na skraj
lasu i odezwał się:
- W porządku, możecie już wyjść.
Huncwoci popatrzyli
po sobie zdezorientowani. James Potter gadający do drzewa. Widok
naprawdę warty uwagi, ale że byli właśnie na skraju lasu, z
czterdziestką dzieciaków... cóż, nie było to chyba
najmądrzejsze. Ale co on tam wiedział? Z drugiej strony nie mógł
pozwolić żeby jego przyjaciel robił z siebie kretyna. Został
jednak uprzedzony przez Łapę, który po sekundzie – lub dwóch –
skrajnego szoku, podszedł do okularnika i ostrożnie kładąc mu
rękę na ramieniu odezwał się:
- Eee, Rogaś...
Rogacz tylko
machnął ręką i podszedł bliżej krzaków z zacięta miną. Kiedy
po chwili nadal nic się nie działo, cofnął się niepewnie a na
jego twarzy pojawiło się lekkie zażenowanie i... strach? Nie, to
na pewno nie to, poprawił się natychmiast. Grymas zniknął zresztą
tak szybko jak się pojawił, zastąpiony zwyczajową maską
kpiarskiej pewności siebie.
- No, to gdzie to twoje wsparcie? - zapytał Black, z rozbawionym uśmiechem opierając się drzewo.
Wybrał jednak
najwyraźniej zły moment, gdyż właśnie wtedy zza drzewa dobiegł
szelest a potem:
- BUU!
- Aaaaa!
Lunatyk usłyszał
krzyk i odruchowo zamknął oczy. Kiedy pierwszy szok minął, a
Remus się uspokoił, ujrzał niewysoką szatynkę z rękami
uniesionymi nad głową i robiącą zeza. Z lasu wychodziła smukła
blondynka, uśmiechając się szeroko, Syriusz właśnie wydawał z
siebie wrzask zdolny obudzić wszystkich mieszkańców Hogsmeade,
natomiast James wpatrywał się w dziewczyny z euforią.
- To nie w porządku, McKinnon - obruszył się Syriusz. - Jesteś okropna! - oburzył się teatralnie.
- Ale to ty drzesz się jak baba.
No tak, wsparcie. Cudownie.
***
Zamęt. Tym jednym
słowem można było określić to co działo się w Wielkiej Sali
po wybrzmieniu słów gajowego. McGonagall natychmiast wstała i
ruszyła razem z innymi nauczycielami w stronę roztrzęsionego
Hagrida. Uczniowie zaczęli szeptać z paniką słyszalną w ich
głosach, a co bardziej skłonne do histerii dzieci szlochały w
głos. Kątem oka Lily dostrzegła – bo nie bardzo mogła usłyszeć
w panującym rozgardiaszu – Amosa, próbującego zapanować nad
uczniami. Uniosła brew i nie podnosząc się z siedzenia, w spokoju
obserwowała jak wszyscy popadają w coraz większą panikę. I jak
nikt nie zauważa kiedy Dumbledore, uśmiechający się samymi
kącikami ust wstaje od stołu. Po czym powoli, jak na staruszka
przystało, wychodzi z sali.
***
- Nie wierzę że naprawdę to zrobiliście. - Alicja uśmiechała się lekko, a w jej głosie słychać było zarówno podziw jak i nutkę zdumienia.
Syriusz wyszczerzył
zęby i zaśmiał się głośno co w uszach Lupina zabrzmiało jak
szczekanie psa. Potem objął James'a za szyję, zwracając się
jednocześnie do blondynki:
- Śmiałaś wątpić?
Patrząc na jego
uradowana twarz, można by dojść do wniosku, że Łapa od początku
był we wszystko wtajemniczony i nie był w żadnym razie zaskoczony
bliskimi relacjami Rogacza z pobliską roślinnością. Gdyby Remus
nie widział go jeszcze dwie minuty temu, mógłby przysiąc, że tak
właśnie było.
- A ty skąd wiedziałaś co Rogacz chce zrobić? - odezwał się nagle Peter.
Cała rozchichotana
czwórka nagle umilkła, a cztery pary oczu zaciekawione spojrzały
na Alicję i James'a. On także, bo skoro nawet huncwoci dowiedzieli
się dopiero w pociągu...
- Ach, taki tam mały zakładzik. - Chłopak wzruszył ramionami.
- Powiedziałam mu, że nawet on nie dałby rady zwinąć wszystkich pierwszaków z peronu. Oddaję honor, Potter.
Okularnik wzruszył
nonszalancko ramionami i uniósł nieznacznie kąciki ust. Uniósł
odruchowo dłoń do włosów, ale Syriusz go uprzedził czochrając
mu niemiłosiernie kosmyki.
- Hej! One wbrew pozorom były ułożone. - Nadąsał się poprawiając fryzurę.
- Och, daj spokój Rogaś i przyznaj to w końcu, bez naszej pomocy nic byś nie zrobił.
Syriusz spojrzał
na niego spod uniesionych brwi, Peter patrzył z nadzieją, a wzrok
Remusa wyrażał nieznaczną fascynację, zupełnie jakby to był
jakiś ciekawy projekt na eliksiry. Okularnik jakby zmieszał się
pod ich nachalnymi spojrzeniami., ale zaraz na jego ustach znów
gościł uśmiech.
- Jasne że tak. Zawsze razem, co nie?
Cała trójka
uśmiechnęła się z ulgą. Powinien był o tym pamiętać; kiedy
chodziło o jego huncwocki honor, James'a nie obchodziło nic innego,
i wtedy faktycznie mógł wydawać się ostatnim palantem z
przerostem ego. Ale poza tym był najlepszym przyjacielem jakiego
można sobie wymarzyć. Przyjacielem ich wszystkich. W końcu na tym
polegało bycie huncwotem.
***
Nienawidził
pierwszego września. Po prostu nie znosił. Gdyby zależało to od
niego, wymazałby ten dzień z kalendarza raz na zawsze. I nie
chodziło tu do końca o szkołę; najbardziej mierziły go te ckliwe
pożegnania, przytulanie i całusy. Bo gdy tak patrzył na
uśmiechnięte twarze rodziców, w których oczach czaiły się łzy,
w jego głowie, jakby samoistnie odtwarzała się scena pierwszego
wyjazdu do szkoły tym razem z udziałem rodziny Blacków, i
wyglądająca jak ponura parodia czułych rozstań jakie właśnie
widział. Ojciec podał mu rękę z poważną miną, a matka
przytuliła jednocześnie prawiąc morały o zaszczycie jakim było
posiadanie nazwiska Black. Nienawidził pierwszego września, jak
żadnego innego dnia bo zawsze wtedy był zmuszony z bolesna
dokładnością oglądać to co zawsze chciał mieć. A czego nigdy
nie miał dostać. Dlatego zawsze najdziksze pomysły wymyślał
właśnie wtedy. I to z tego powodu przyklasnął szalonemu na pozór
pomysłowi Rogacza pożyczenia (okej, niech już wam będzie:
porwania) pierwszoklasistów. Tym razem było to o tyle głupie, że
nawet nie umiał porządnie latać. Miotły go irytowały; potrafił
co prawda wznieść się w powietrze i jakoś na niej utrzymać,
czasem udawało mu się skręcić, ale to by było na tyle. To
wszystko: wzbijanie się w powietrze, szybowanie na wysokości
kilkuset stóp, kpienie z praw grawitacji, to była działka James'a.
Zdecydowanie nie jego.
- Wszyscy gotowi? - zapytał Rogacz spoglądając na dzieci.
- James, jesteś pewien, ze to dobry pomysł? A jeśli coś im się stanie? Przecież większość z nich nigdy nie siedziała na miotle.
Okularnik machnął
lekceważąco ręką, ignorując obawy Remusa.
- Uspokój się, nie spadną, na miotły są rzucone zaklęcia, jasne? - stwierdził zapytany.
Nie ma ryzyka, nie
ma zabawy, przypomniał sobie Syriusz, nagle to powiedzenie wydało
mu się strasznie głupie, choć był przekonany, że to tylko
chwilowe.
- Ja nie będę lecieć na tym czymś! Zabierzcie mnie do zamku! - wydarła się mała ropucha.
Wzniósł oczy do
nieba; czy ona nie mogła się choć na chwile przymknąć? To
zaczynało go naprawdę irytować.
- James, mogę już rzucać na nią tego Cruciatusa? - zapytał beztroskim tonem, posyłając smarkuli posępne spojrzenie.
Dziewczynka
natychmiast zamilkła, spoglądając to na jednego, to na drugiego,
dobiegł go stłumiony jęk Lunatyka. Rogacz natomiast, wyczuwając
intencje Łapy odparł:
- Poczekaj aż będziemy w górze. Nie będą słyszeć\ wrzasków.
Ledwie to
powiedział, odepchnął się od ziemi i po chwili już leciał.
Inni, nawet pierwszaki, poszli jego śladem. Wahał się jeszcze
przez chwilę, po czym sam wzbił się w nocne niebo.
Cóż, normalnie rozdział byłby dopiero w sobotę, ale że leżę chora w domu, to macie ;) Tutaj więcej takiej "właściwe" akcji i nie bardzo wiem jak mi wyszło. W sobotę więc rozdziału nie będzie bo wyjeżdżam, więc dodam go dopiero za tydzień we wtorek.
I taka mała propozyjca: jeśli do czwartku północy, uzbiera się siedem komentarzy, cała siódemka otrzyma ode mnie nowy rozdział w piątek, ale tylko jeśli uzbiera się siedem komentarzy! Nie zapomnijcie podać e-maili.
Pozdrawiam
sobota, 7 grudnia 2013
Rozdział VIII
"Cierpienie przeobraża człowieka"
- Wszystko w porządku, Lil? - Głos Dorcas był suchy; doskonale wiedziała jaka będzie odpowiedź.
- Tak, w porządku.
- No już, idźcie. - Wskazała dłonią na drzwi.
- Nie pójdziesz z nami?
- Posuń się.
- Sam się posuń ty...
- To nie fair, masz więcej miejsca niż ja!
- Niech oni się pospieszą! Jestem głodna. - Usłyszała głos Emmy.
- Hagridzie, czy coś się stało? - zapytał ze stoickim spokojem Dumbledore.
- Dzieciaki zniknęły!
Wybaczcie mi lekkie opóźnienie i brak komentarzy na waszych blogach, postaram się jutro nadrobić. I pamiętajcie, komentarze karmią wena.
Pozdrawiam!
Przybywałeś
zawsze nocą, jak koszmarny sen. Przychodziłeś by sprawdzić czy
oddycham, by móc służyć Ci uniżenie gdy się obudzę.
Przybywałeś bo wiedziałeś, że się Ciebie boję. Oczy miałeś
zawsze zimne i zasnute mgłą pożądania. Zwierzęcy instynkt
przesłaniał jednak całe Twoje człowieczeństwo. Drapieżnik w
Tobie czatował i czekał na ofiary ukryty pod maską. Wiedziałam o
tym, choć nigdy nie przyjrzałam się z bliska twojej twarzy. Zawsze
ją ukrywałeś niczym zbrodniarz, który tylko czeka na wyjazd
właścicieli domu by móc ukraść wszystkie skarby. Moje też
zabrałeś, jeden po drugim.
***
Lily śni. Wie o tym, ale nie
potrafi się wyrwać choć chce. Bo doskonale zna ten sen. Niemal na
pamięć, i wie co zaraz się stanie.
A jednak udaje mu się ja zaskoczyć.
Zawsze tak jest; może spodziewać się ataku, ale nie ma pojęcia z
której strony przyjdzie. Tym razem jest jednak trochę inaczej, on
nie atakuje znienacka, powoli podchodzi bliżej, napawając się jej
strachem. Bo Lily się boi. Każdej nocy demony wychodzą ze ścian i
pakują jej się do głowy. Ich dotyk jest brutalny, okrutny. Zły.
Zupełnie jak Jego dotyk.
Nóż świszczy przelatując obok
jej głowy. Stara się nie ruszać i nie drażnić bestii, ale on nie
czeka na jej reakcję. Nie czeka na nic. Potwór podchodzi bliżej,
chwyta krzesło i kręci nim młynka nad głową. Z jego dłoni
wylatuje kolejny nóż, mijając jej głowę o milimetry. Jest coraz
bliżej, coraz bliżej, Lily wstrzymuje oddech...
Gdzieś daleko trzasnęły drzwi od przedziału. Lily usiadła nagle,
wciągając gwałtownie powietrze. Rozejrzała się w popłochu,
napotykając zaniepokojone spojrzenia koleżanek.
- Wszystko w porządku, Lil? - Głos Dorcas był suchy; doskonale wiedziała jaka będzie odpowiedź.
- Tak, w porządku.
Emma spojrzała na Lily badawczo, więc dziewczyna spróbowała
przybrać trochę mniej przerażoną minę. Po zadowolonym spojrzeniu
Emmeliny, poznała, że jej się to udało. Odwzajemniła spojrzenie,
przy okazji zauważając coś jeszcze; obie dziewczyny miały już
wyciągnięte szaty i wyglądało na to, że były teraz rozdarte
między zamartwianiem się o nią, a zajęciem łazienki, zanim zrobi
to ktoś inny.
- No już, idźcie. - Wskazała dłonią na drzwi.
- Nie pójdziesz z nami?
Potrząsnęła głową i wpatrzyła w okno, dając znak, że to
koniec rozmowy. Kiedy drzwi się zamknęły, a zasłona opadła,
pozwoliła sobie na pokazanie ulgi jaka ją ogarnęła. Powinna
wiedzieć, ze potwora już nie ma. Odszedł razem z jej ojcem.
***
Powiedzieć że się
bała to za mało. Brooklynn była, ni mniej, ni więcej, przerażona.
Aż dygotała, mimo że prawie wszyscy wokół niej marudzili na
niespotykaną w Szkocji duchotę. Ale na razie nie stało się nic
okropnego. Nikt jej nie wyzywał, nie przewrócił, ani nawet nie
popchnął; wyglądało na to, że gang Pottera zrezygnował ze
swojej stałej rozrywki na rzecz innej, może zabawniejszej niż
ciągłe jej poniżanie. Nie żeby narzekała; było całkiem miło
rozpocząć nowy rok bez konieczności robienie z siebie widowiska,
nawet jeśli wiedziała, że się nie wymiga. Ci chłopcy mieli
najwyraźniej jakiś radar, namierzający ofiary losu takie jak ona.
I nigdy, nigdy nie przepuścili żadnej okazji. Pomyślawszy to
przyspieszyła kroku; może zdoła się jeszcze przejechać powozem
przed kolejnym „przyjacielskim spotkaniem”.
***
Lily była jak w
transie. Z tak samo obojętna miną przebierała się w szatę,
wychodziła z pociągu i szła razem z koleżankami do powozu. Nie
zwracała uwagi na zaczepki, udawała że nie słyszy rozmów,
zignorowała pytania Dorcas i Emmy, czy aby na pewno wszystko z nią
w porządku. Sama do końca nie wiedziała. Ale kiedy tak to wszystko
robiła, ciągle wracała do niej myśl, że coś jest nie tak. I
wcale nie chodziło tu o jej sen; coś było inaczej niż zazwyczaj
jednak nie umiała do końca powiedzieć co. Przez całą jazdę do
zamku, czuła że umyka jej rzecz zupełnie oczywista, której brak
powinna była zauważyć od samego początku. A jednak nie zauważyła.
***
- Posuń się.
- Sam się posuń ty...
- To nie fair, masz więcej miejsca niż ja!
Rudowłosa
siedziała przy stole i z tępym spojrzeniem wpatrywała się w
ścianę naprzeciw. Dzięki plakietce prefekta bardzo szybko znalazła
miejsca dla całej ich trójki, więc toczone wszędzie rozmowy i
kłótnie, zdawały się jej nie dotyczyć. Z drugiej strony, aż
bała się pomyśleć co będzie kiedy do ich zbieraniny dołączą
tegoroczni pierwszoklasiści. Wtedy na bank będzie musiała
interweniować, a w tym momencie była w stanie tylko wzruszyć
ramionami na widok braku miejsc i rozpłakać się, słysząc
podniesione głosy. Pewnie jutro rano znienawidzi siebie za reakcję
na głupie sny, które były niczym więcej jak tylko snami. Teraz
jednak nie mogła się na to zdobyć; była zbyt odrętwiała.
- Niech oni się pospieszą! Jestem głodna. - Usłyszała głos Emmy.
Ledwie dziewczyna
to powiedziała, drzwi Wielkiej sali otworzyły się z rozmachem.
Wszyscy obecni jak jeden mąż odwrócili się w tamtą stronę, ale
zamiast szeregu przestraszonych jedenastolatków, zobaczyli tylko
wielkiego jak drzewo mężczyznę z długą czarną brodą.
- Hagridzie, czy coś się stało? - zapytał ze stoickim spokojem Dumbledore.
Olbrzym pobladł,
co było widać zza burzy włosów zakrywających mu twarz.
- Dzieciaki zniknęły!
Wybaczcie mi lekkie opóźnienie i brak komentarzy na waszych blogach, postaram się jutro nadrobić. I pamiętajcie, komentarze karmią wena.
Pozdrawiam!
Subskrybuj:
Posty (Atom)