sobota, 30 listopada 2013

Rozdział VII

"Żyjemy tak jak śnimy-samotnie"


Wracając do przedziału, Lily starała się wyrzucić Lupina z głowy. Chciała oczyścić umysł, odzyskać spokój ducha, czy co tam jeszcze. Ale czegokolwiek by nie próbowała, huncwoci i tak wyskakiwali na pierwszy plan. Zupełnie jak w życiu; próbujesz unikać kłopotów, a tu bum! Kłopoty znajdują ciebie. I przy okazji zrzucają ci jedzenie na głowę, jak to się przydarzyło w czwartej klasie Mirandzie z Hufflepuff'u. Lily nie lubiła huncwotów. Nie żeby pałała do nich jakąś straszliwą nienawiścią. Po prostu za nimi nie przepadała. Ot, banda chłopców, ani gorszych ani – wbrew temu co sami o sobie myślą – lepszych od innych. Cały problem leżał w tym, że kiedy byli razem, wyzwalali z siebie to, co najgorsze. A tego co najgorsze, było w nich naprawdę sporo. To wywnioskowała już dawno; od tamtej pory nie zajmowała się huncwotami. Bo co innego można powiedzieć? Popularni nastolatkowie z przerostem ego? Czwórka arogantów, zdecydowanie zbyt licznie obdarzona zaletami? Tak, Lily szufladkowała rówieśników i mało ja obchodziło, że może to być „krzywdzące”. Ją też skrzywdzili i żyje prawda? Życie jest brutalne, jak nie pasuje, nikt was tu na siłę nie trzyma. A dzielenie ludzi na kategorie, pozwalało zachować jej ustalony porządek. I nikt, nikt, nie miał prawa umknąć przed osądem. Remus Lupin jednak to zrobił.

Pozory często mylą i Lily powinna to wiedzieć. Może gdyby o tym pamiętała, wiele rzeczy potoczyłoby się inaczej. Ale cóż, to przecież nasze wybory, pokazują kim jesteśmy naprawdę. Nasza kochana panna Evans, jeszcze o tym nie wiedziała. Ale miała się niedługo przekonać.



***



 - Lily! - Mała, czarnowłosa osóbka rzuciła się na nią, gdy tylko przekroczyła próg przedziału.

Dziewczyna zachwiała się, ale – głównie ze względu na piórkową wagę brunetki – udało jej się zachować równowagę. Spięła się mimowolnie na tak jawne okazywanie uczuć i gwałtownym ruchem odsunęła od siebie domniemana napastniczkę. Czarnulka miała sięgające ramion, proste włosy, trójkątną twarz i ciemnoniebieskie oczy, a to wszystko kojarzyło jej się tylko z jedną osobą.

 - Cześć Em – przywitała się.

Emmelina Vance, zwana przez wszystkich po prostu Emmą, była miła, słodka i zawsze gotowa pomóc tym w potrzebie. Lily nigdy nie pytała, ale podejrzewała, że nie było w szkole ani jednej osoby, która by jej nie lubiła. No i była jedną z jej przyjaciółek w Hogwarcie. A skoro była tutaj Emmelina to...

 - Cześć, Dor... - odwróciła się w kierunku, w któym jak myślała, siedzi dziewczyna i  głos uwiązł jej w gardle.

Zamiast widoku mnóstwa kędzierzawych, brązowych loków, jakich się spodziewała, jej oczom, ukazała się blada blondynka z prostymi jak drut włosami. Evans aż usiadła z zaskoczenia. Tuż przy głowie, włosy zdawałaby się być prawie białe, a końcówki straszyły wyjątkowo neonowym odcieniem żółtego. Fryzury dopełniało morze lakieru, jaki świeżo upieczona blondynka, zużyła na włosy, żeby przypadkiem się nie kręciły. Jakoby na deser, oczy podkreślone zostały grubą czarną kredką, rozmazaną na całej górnej powiece. W tym momencie nawet ona nie potrafiła wykrzesać z siebie jakiegoś wymijającego komentarza. Więc zamiast „cześć Dorcas, jak wakacje”, powiedziała pierwszą rzecz, jaka cisnęła jej się na usta, mianowicie;

 - Coś ty z sobą zrobiła? - Słowa Lily, zadziwiająco spokojne, a nawet jakby lekko rozbawione, dało się słyszeć w powietrzu, jeszcze chwilę po tym, jak je wypowiedziała.

Meadowes tylko uniosła w odpowiedzi brwi i poprawiła się na fotelu, unosząc wyżej, najwyraźniej bardzo dumna ze swojej nowej fryzury. Która była – mówiąc eufemistycznie - bardzo oryginalna.

 - Właśnie dokonałam samorealizacji. Mój cel życiowy jest już wypełniony. Mieć platynowe włosy, które nie ruszają się kiedy ruszam głową.

Odzyskać spokój ducha. No pewnie.



***



Brooklynn Vance siedziała w przedziale sama. Nikogo to specjalnie nie dziwiło; ludzie po prostu ją mijali, nawet nie próbując się zatrzymać. Jej też już to nie dziwiło. Osamotniona siadała na posiłkach, na lekcjach, wieczory też spędzała w pokoju wspólnym, tylko w towarzystwie swoim i wybranej książki. Nie wynikało to z tego, że Brook nie lubiła ludzi, czy była nietowarzyska. Ona się po prostu bała. Kiedy przyjechała do Hogwartu po raz pierwszy, była zafascynowana. Wychowana w rodzinie półkrwi, była obeznana w pewnym stopniu z magicznym światem, ale tu było tyle ciekawych rzeczy... Duchy, nowe lekcje, mówiące obrazy, magia promieniowała z każdego zakamarka tego zamczyska, które, pomimo przytłaczających rozmiarów, sprawiało tak przyjazne wrażenie. Szybko okazało się jednak, że nie dla wszystkich jest to takie ciekawe; niektórzy z jej rówieśników, niezmiernie znudzeni lekcjami, znaleźli sobie inne zajęcia. I ona często w nich uczestniczyła.

 - Grubaska!

 - Trądzikowy potwór!

 - Jesteś żałosna, naprawdę żałosna.

 - Jak mogli wpuścić coś takiego do naszej szkoły?!

Później wszystko się zmieniło; schudła, poprawiła jej się cera, włosy stały się lśniące. A dawni prześladowcy nagle zmienili się w najlepszych przyjaciół. Jednak gdzieś wewnątrz niej, nadal siedziały stare lęki. Poczucie upokorzenia i odrzucenia, które kiedyś towarzyszyło jej codziennie, nie chciało odpuścić i nigdy nie dawało o sobie zapomnieć tak naprawdę. Przez większość dnia wszystko było dobrze; uczyła się, jadła, spała, czasem nawet udawało jej się z kimś porozmawiać. Ale strach ciągle czaił się gdzieś po powierzchnią jej skóry i przypominał o sobie w najmniej odpowiednich momentach. Gdyby ktoś ją wtedy dostrzegł, mógłby stwierdzić, że wyglądała pięknie; silnie i słabo zarazem. Jednak nikt nie patrzył. Przecież Brooklynn zawsze była sama.



***



 - No więc Glizdogon ukradnie miotły... - James spojrzał na przyjaciela, który aż zbladł na myśl o kradzieży.

- Och, wyluzuj, później oddamy. - Potter przewrócił oczami zirytowany.
Blondyn zadrżał, ale nie sprzeciwił się.
 - Łapa, odwrócisz uwagę Hagrida.

Remus siedział i patrzył jak James objaśnia ideę swojego wspaniałego planu. Jednocześnie zastanawiał się, jak to było, że zarówno Peter, jak i Syriusz, zawsze go słuchali. On zresztą też; choć pomysł przyjaciela zupełnie do niego nie przemawiała, był niezdolny do jakiegokolwiek sprzeciwu. Rogacza po prostu nie dało się nie posłuchać. Kiedy jednak brunet zwrócił się do niego poczuł... Wątpliwości? Wyrzuty sumienia? Sam nie wiedział

 - A ty, Luniu, pójdziesz razem ze mną. - Lupin zawahał się pod badawczym spojrzeniem ciemnych oczu.

To kawał, tylko kawał, próbował przekonać samego siebie. Nie robili nic złego, prawda? W końcu zebrał się na odwagę i prostując plecy, pokiwał głową. Zupełnie niepotrzebnie. Cała czwórka przecież wiedziała, że choć mogło na takie wyglądać, to nie było pytanie. James Potter nigdy nie pytał.



***



Kosmyk czarnych jak węgiel włosów, miarowo podskakiwał górę z każdym oddechem właścicielki. Długie, czarne rzęsy, rzucały cienie na zaróżowione policzki. Śpiąca Emmelina wyglądała jak aniołek. Dorcas również spała. I choć podczas snu jej włosy rozczochrały się, lakier nie pozwalał wrócić im do naturalniejszej pozycji, a kolor farby trochę Lily przerażał, nadal wyglądała całkiem dobrze. Obie dziewczyny były ładne, mądre i miłe, choć Dorcas zazwyczaj udawało się ukrywać tę cechę pod grubą warstwą snobizm i arogancji. A jednak nigdy nie nazywała ich swoimi przyjaciółkami. Przyjaciel powinien wiedzieć o tobie wszystko i Lily wiedziała naprawdę dużo o... osobach, z którymi dzieliła przedział. Emma i Dorcas nie wiedziały o niej prawie nic. I choć często usychała z tęsknoty za kimś, kto by jej współczuł, kto by o wszystkim wiedział, kto by wysłuchał, to nie zamierzała o tym rozmawiać. Z nikim. Nigdy.
 
Okej, odwołuję. Poprzedni rozdział nie był zapchajdziurą, TO była zapchajdziura. W ogóle nie miałam pojęcia co napisać, daję słowo; jak kiedyś dorwę tę moją wenę to skopię ją równo. Mam nadzieję, że jednak nie dbierzecie tego tak źle, poza tym następny rozdział powiniem być lepszy. Taa, właśnie: powinien, bo jak będzie to nie wiem. No ale nie będę się już żalić. Pozdrawiam wszystkich serdecznie.
EDIT. No proooszę, komentujcie, to rozdział będzie szybciej ;)

poniedziałek, 25 listopada 2013

Rozdział VI


"Czasem trzeba wybaczyć, choć przepraszam, było nieme"
 
 
 
Przed nią stał Severus Snape ze skruchą wypisaną na twarzy. Lily uniosła brwi i założyła ręce na piersi, opierając się pokusie rzucenia przyjacielowi na szyję.

 - Lily... - chłopak zająknął się.

Dziewczyna zaczęła przytupywać nogą, jawnie okazując irytację, choć jej serce zabiło szybciej; nadal go obchodziła, nie obraził się na nią.

 - Zachowałem się jak kretyn...

 - To ci nowość – wtrąciła złośliwie.

Wąskie usta chłopaka rozciągnęły się w niemal niewidocznym uśmiechu. Znał Lily nie od dziś i wiedział, że jej złośliwości to dobry znak. Chłodna obojętność w jej wykonaniu była o wiele gorsza. Z wściekłą Evans potrafił dać sobie radę, ale kiedy przestawała się odzywać – to dopiero był problem. A ona oczywiście wiedziała, że on wie. I kazała mu ciągnąć tę rozmowę, bo miała ochotę popatrzeć jak prosi o wybaczenie.

 - Ja... hm, chciałem cię, przep...porozmawiać... - urwał widząc, że dziewczyna unosi rękę.
 - Przeprosić za to, że rzuciłeś we mnie eliksirem? No wiesz, tym wyżerającym skórę do kości? A może porozmawiać o tym, jak nazwałeś mnie zdrajczynią? - zatrzepotała rzęsami.

Severus drgnął, jakby go uderzyła, co wywołało w niej nagłe wyrzuty sumienia. Zawsze pocieszali siebie nawzajem, nie chciała go teraz dobijać. I nie ważne, że to wszystko była prawda.

 - Co powiesz na nierozmawianie? - Dziewczyna weszła do pociągu i szybkim krokiem zaczęła przemierzać korytarz. - Uwierz mi, nierozmawianie jest świetnym wyjściem z wielu sytuacji. No i nie chcemy przecież, żebyś stracił swoją łatkę podłego drania co? - spytała z pokrętnym uśmieszkiem.

Chłopak przewrócił oczami, ale Lily zauważyła igrający na jego wargach uśmiech. Nagle zatrzymała się przed jednym z przedziałów i stanęła przodem do przyjaciela. Na jej twarz wstąpiła powaga, a na jego ramieniu wylądowała smukła dłoń dziewczyny.

 - Ale pamiętaj, teraz jestem prefektem. Czyli koniec z pokątnym warzeniem eliksirów, masz przestrzegać zasad! - upomniała go surowo.

Severus wyglądał jakby nagle ktoś mu powiedział, że Boże Narodzenie zostało odwołane. Albo – jako że jej przyjaciel nie znosił „tego całego pretensjonalnego kiczu” - nadeszły wcześniej. Lily mrugnęła do niego i - by miał pewność, że żartuje, powiedział:

 - Mam cię! - po czym teatralnie machając końcówkami palców, zatrzasnęła za sobą drzwi od przedziału.



***



Lekko zmieszany przemierzał korytarz, w poszukiwaniu przedziału prefektów. Jego przyjaciele nic nie powiedzieli na widok odznaki; mało tego, wyglądało nawet, że się ucieszyli. Jak to James mówił – zawsze dobrze jest mieć wtyki. Kiedy opuszczał przedział, miny im trochę zrzedły, ale starali się nie tracić swojego animuszu. Tak więc teraz Remus, obarczony brzemieniem plakietki i wielkiego poczucia winy, szedł, szukając miejsca zebrania. Naprawdę nie wiedział co Dumbledore chciał osiągnąć, powierzając mu te funkcję. Miał nadzieję zyskać choć śladową kontrolę nad huncwotami? Ci nawet pod stałym nadzorem wszystkich aurorów z ministerstwa znaleźliby sposób by się wymknąć i dyrektor na pewno świetnie to wiedział. Chciał wzbudzić w nim poczucie winy? Było już za późno; jego sumienie wrzało z każdym rzuconym przez przyjaciół zaklęciem, ale – bądźmy szczerzy – co mógł zrobić? Kazać im przestać? I tak by nie posłuchali. Odjąć punkty? I tak by tego nie zrobił. A oni o tym wiedzieli. Nagle jego oczom ukazała się burza rudozłotych loków, a potem łups! Leżał już na ziemi.

 - Przepraszam – powiedział do dziewczyny, podnosząc się z ziemi.

Już tak miał. Nauczył się przepraszać, nawet jeśli nie był niczemu winny, dokładnie tak jak teraz. Rudowłosa rzuciła mu nieodgadnione spojrzenie zielonych oczu, i wtedy Remus ją rozpoznał; to była ta znajoma Smarke... znaczy Sverusa, poprawił się szybko w myślach.

 - Nie zauważyłam cię – wyjaśniła cichym, melodyjnym głosem. Nie były to przeprosiny.
 - Jestem Remus. - wyciągnął rękę na powitanie. - A ty... Lily, tak?

Znowu wbiła w niego to swoje świdrujące spojrzenie, które wydawało się być tym razem rozbawione.

 - Wiem kim jesteś. I wiem po co przyszedłeś. - wskazała dłonią najpierw na jego odznakę, a później na swoją. - Wejdziemy?

Machinalnie pokiwał głową, starając się otwarcie na nią nie gapić. Nie żeby był próżny, ale zazwyczaj dziewczyny widząc go, kojarzyły też jego przyjaciół, co powodowało niezliczone rumieńce i jąkania. Lily Evans – bo właśnie uświadomił sobie, jak dziewczyna się nazywa - zdawała się być niemal tak samo pewna siebie jak James czy Syriusz. Więc jakim cudem nikt jeszcze na nią nie zwrócił uwagi?



***



Lily opadła na krzesło obok szóstorocznego prefekta krukonów i odetchnęła głęboko. Może nieco zbyt głośno. Zignorowała kilka zdziwionych spojrzeń pod swoim adresem, starając się uspokoić swoje serce. Właśnie rozmawiała z Remusem Lupinem i – o dziwo – nie zrobiła z siebie takiej kretynki jak zazwyczaj kiedy rozmawiała... no cóż, z kimkolwiek. Jasne, nie powiedziała za dużo, ale jej zmysł biernego obserwatora nie dał o sobie znać tak dotkliwie jak zazwyczaj. Choć oczywiście mogło być lepiej. Ale on był popularny. Przyjaźnił się Potterem i Blackiem, to że się w ogóle do niej odezwał było cudem samym w sobie. No, chyba, że koledzy nie zdążyli go jeszcze zarazić swoim egocentryzmem, lub Lupin wykazywał jakiś rodzaj zadziwiająco wytrzymałych przeciwciał. Tak, czy tak, na swoje usprawiedliwienie miała szok. Poza tym, kiedy człowiek spodziewa się, że lada chwila, oberwie czymś w twarz, to nie w głowie mu gadki-szmatki o pogodzie. Czy on naprawdę nie zdawał sobie sprawy z czyją przyjaciółką rozmawia? Miała pełne prawo go nienawidzić, a on się do niej uśmiecha! Takim oto sposobem – ukryta za maską obojętności – kontemplowała osobę Remusa Lupina, nie zauważając, że właśnie się do niej zbliża. I uśmiecha się. I siada obok niej. A ona miała nadzieję na spokojnie spędzoną godzinę. Och, szlag by to.





***



 - Ale chyba nie myślicie, że Lunio będzie próbował nas powstrzymywać? - zapytał Peter cichym głosikiem.

Coś w wyrazie jego twarzy mówiło James'owi, że chłopak ma nadzieję, iż tak właśnie będzie. Z jakiegoś powodu strasznie go to wkurzyło.

 - Wyluzuj Glizdek, Remus to huncwot z krwi i kości. Nie da się przekonać byle plakietką – stwierdził Syriusz przyglądając się przechodzącej korytarzem grupce dziewczyn.

Rogacz pokiwał głową na znak zgody, nie przestając bawić się różdżką. Coraz lepiej rozumiał Łapę i jego irytację. Pociąg ledwie ruszył, a on już miał ochotę coś zaplanować. Jednak bez Lunatyka w roli stratega, szło im wyjątkowo opornie. Zerknął na twarze przyjaciół; bezbrzeżnie znużone, prawdopodobnie były kopią jego miny. Trzeba wziąć sprawy w swoje ręce, zadecydował.

 - Dobra, mam pomysł.



***



 - Więc pamiętajcie: włóczenie się po zamku w nocy, minus dwadzieścia punktów, obrażanie prefekta minus dziesięć, przyłapanie na przenoszeniu przez korytarz zakazanych przedmiotów minus piętnaście punktów... - głos Amosa Diggory'ego niósł się po przedziale, a Lily umierała z nudów.

Z każdą sekundą była coraz bardziej przekonana, że zrobienie awantury u Dumbledore'a i w konsekwencji miesięczny szlaban, to wręcz wspaniała alternatywa dla niesamowicie nudnych spotkań prefektów. Nawet jeśli prowadził jej Amos Diggory, który mimo wielkiej urody, nie miał za grosz osobowości. No bo naprawdę, kto normalny odczytywałby liczącą ponad dwieście punktów listę zakazanych przedmiotów? I to trzy razy, żeby „zapadło wam w pamięć”. Lily naprawdę miała dość. Jak na razie, jej prefektura przebiegała dokładnie tak, jak to sobie wyobraziła: irytująco i bez wyrazu. Jedynym zaskoczeniem, była cisza ze strony krzesła po jej prawej gdzie siedział Lupin. Nie rozmawiał, nie żartował, nie śmiał się. Aż zaczęła się zastanawiać, czy czasem źle go nie oceniła. Zazwyczaj po prostu omijała tę rozgadaną grupkę wzrokiem, wszystkich pakując do jednego worka. Błąd, Lily. Tak, to trzeba zdecydowanie naprawić. Ale może nie teraz, pomyślała widząc nienaturalnie uprzejmy uśmiech, wykwitający na twarzy Remusa. Taa, później, obiecała sobie, zdecydowanie później.



Mam nadzieję, że wybaczycie mi tą kolejną zapchajdziurę, która jednak musiała sie tu pojawić. Liczę na wybaczenie, ze względu na dość szybkie dodanie owego zapychacza.
Pozdawiam i tradycyjnie proszę o komentarze.

niedziela, 24 listopada 2013

Rozdział V


"Najlepszym przyjacielem jest ten, kto nie pytając o powód smutku, potrafi sprawić, że znów wraca radość"
         
       
         
         Dorea Potter uwielbiała poranki. Te cudowne chwile sam na sam z mężem, kiedy nie musieli jeszcze wstawać, tylko mogli pozwolić sobie na spokojne leżenie w łóżku, podjadając śniadanie przyniesione do łóżka przez skrzaty. Oczywiście – dziś było nieco inaczej. Pierwszy września nadszedł niepokojąco szybko, a wraz z nim czas odjazdu chłopców do szkoły. Wiedziała, że będzie teraz skazana na kilkumiesięczną tęsknotę, nim nadejdzie Boże Narodzenie i wiedziała, że powinna korzystać z ostatnich wspólnych chwil przez wyjazdem. Ale z drugiej strony łóżko było takie wygodne, a dom taki cichy... Aż szkoda by było nie skorzystać. Jak można by się spodziewać, w chwili gdy to pomyślała...
 
***

         – Blaaaaaaack! – Ciszę przerwał donośny krzyk latorośli państwa Potterów.
         James, całkowicie ubrany, o nieludzkiej, jak dla niego, godzinie dziewiątej rano, stał przy swoim kufrze, rozrzucając pieczołowicie złożone przez matkę ubrania. James rzadko wpadał w panikę i teraz też było mu do niej daleko. Nie mógł jednak ukryć, że był trochę poddenerwowany. Gdzie była ich księga?!
         – Wołałeś mnie Rogasiu? – Czarnowłosa głowa przyjaciela pojawiła się w drzwiach.
           Z niewiadomych powodów Syriusz nadal paradował ubrany wyłącznie w bokserki i czarną, skórzaną kurtkę, która nosiła ślady długiego użytkowania – James wiedział, że była to jedyna rzecz, jakiej Łapa nie zamienił na inną, gdy tylko zrobiła się znoszona. Dewiza wyrzucania wszystkiego kiedy już się czymś znudził, zdawała się dotyczyć prawie wszystkiego w życiu jego przyjaciela - wyłączając Huncwotów oraz nieśmiertelną kurtkę oczywiście. Teraz jednak nie był w nastroju na kontemplowanie szczegółów stroju Syriusza i od razu przeszedł do rzeczy.
           – Księga zniknęła! – Okej, może był nieco bardziej niż trochę spanikowany.
           Jakiś niewielki ułamek jego mózgu, widząc minę Syriusza, miał ochotę zwinąć się ze śmiechu na podłodze, zrobić zdjęcie i rozwiesić na drzwiach wszystkich dormitoriów w Gryffindorze, ale w tej chwili zbyt zajęty był przeczesywaniem wzrokiem zawalonej ciuchami podłogi. Black, natomiast wahał się między zdziwieniem a zdenerwowaniem, przy czym jego przystojna zazwyczaj twarz zdawała się prezentować nieco gorzej niż zwykle. Kąciki ust Jamesa powędrowały lekko ku górze, dając wyraz jego złośliwej satysfakcji.
           – Pytałeś twojej matki?
           Spojrzał na przyjaciela zatroskany. Albo Syriuszowi odbiło, albo to on dostał czymś mocno w głowę. Pierwsza opcja, choć nie całkiem niespodziewana, była jednak dość niepokojąca. Druga też nie nastrajała go optymistycznie, w końcu to on zawsze był tym odrobinę bardziej odpowiedzialnym z ich dwójki. No, przynajmniej zazwyczaj.
           – Co ty, zaufaj czasem przyjacielowi. – Łapa wyszczerzył zęby. – My się naszukamy, a tu przecież wystarczy zwykłe „Accio”. A twoja mama to taka pomocna kobieta...
           James załapał w lot, po raz kolejny wychwalając ich wykształconą przez lata umiejętność komunikacji niewerbalnej. Syriusz natomiast, pełen zapału, wybiegł z pokoju drąc się wniebogłosy:
           – Ciociu!
           Chłopak wolał nie zastanawiać się, co jego matka pomyśli o stroju jego przyjaciela. Nie chciał przecież nabawić się nerwicy już pierwszego września. Będzie na to dość czasu w ciągu roku szkolnego; był dziwnie pewien, że Lunatyk nie podaruje im paru umoralniających pogadanek, niemal zawstydzających ilością patetycznych słów samego Dumbledore’a. Tymczasem zbliżający się coraz bardziej, pełen zdenerwowania głos Łapy poinformował go, że powinien przynajmniej postarać się upchnąć wszystkie rzeczy z powrotem do kufra.
           – No i wtedy powiedziałem mu: Jak mogłeś? Nie masz za grosz szacunku do pieniądza, a on powiedział...
           James przewrócił oczami, starając się zdusić narastający napad śmiechu. Naprawdę podziwiał Syriusza za to, że w sytuacji takiej jak ta potrafił zachować powagę.
           – No i widzisz, ciociu, zero poszanowania dla cudzej pracy, jak słowo daję... –Black pokręcił głową z mistrzowsko udawaną dezaprobatą, stając nagle w drzwiach.
           Rogacz zauważył jak kąciki usta Dorei zadrżały. Skupił się na utrzymaniu skruszonej miny, oddając przyjacielowi część zadania, polegającą na odwróceniu uwagi pani Potter.
           – I dlatego po prostu musisz pomóc nam znaleźć tę sakiewkę. - Oczy Łapy patrzyły wzrokiem zbitego psa.
           Sakiewka z pieniędzmi leżała oczywiście na biurku, zaraz za pokaźną kolekcją książek o quidditchu. Sam ją tam w końcu położył, ale pozostawianie matki w błogiej nieświadomości uważał niemal za swój obowiązek, zapewniający jej spokój, taki, jaki mogła mieć, mieszkając z nim pod jednym dachem. No i nie chciał narażać się na ochrzan. Dlatego teraz spokojnie patrzył jak matka przemierzyła pokój i z lekkim politowaniem na twarzy, sięga po jego zapas pieniędzy na ten rok.
           – O to chodziło? - zapytała, rozbawiona zezując na Syriusza.
           Jak na komendę skinęli głową. James pomyślał, że jego matka musiała być naprawdę zmęczona. Nigdy wcześniej nie dała się nabrać na takie sztuczki i chłopak miał niemal wrażenie, że zaraz roześmieje się, mówiąc, iż następnym razem powinni się bardziej postarać. Nic takiego się nie stało. Dorea zwyczajnie podała mu sakiewkę, a potem, nadal uśmiechając się lekko, wyszła z pokoju.
           – Masz różdżkę? – Dobiegło go z drugiego końca pokoju.
           – Wątpisz? – Wyciągnął rękę z artefaktem zabranym przed chwilą matce.
           Syriusz skinął głową z uznaniem. James, nie wahając się, wypowiedział formułę zaklęcia, a po chwili przez drzwi wleciała nieco zakurzona księga huncwotów. Chłopak z triumfalnym uśmiechem na ustach wrzucił ją do kufra i zatrzasnął wieko. Syriusz wyszczerzył zęby i ruszył do pokoju, zgarniając przy okazji spodnie. Potter odetchnął z ulgą; znowu wszystko się udało.
           – James!!! Gdzie jest moja różdżka?!
           Okej, może nie tak zupełnie wszystko.
 
 
***
 
           Jeszcze tylko dwadzieścia metrów. Oddychaj, Lily, oddychaj. Piętnaście. Nie patrz im w oczy. Dziesięć. Zaraz będzie po wszystkim. Dziewczyna miała wrażenie, że każda sekunda ciągnęła się godzinami, a każdy krok był tak ślamazarny, jakby coś ciągnęło ją ku dołowi i nie pozwalało się ruszać. Naprawdę nie znosiła tych chwil, kiedy zmuszona była prześlizgiwać pod pełnymi zdumienia (i pogardy, Lily, przecież to widzisz) spojrzeniami, zanim znów znajdzie się w świecie, w którym jest normalna. W którym wszyscy są tacy jak ona. Magiczni.
           Nigdy nie rozpędzała się przed wejściem za barierkę. Uważała to po prostu za głupie. Kto normalny biegłby na środku dworca, prosząc się o walnięcie w ścianę? Na pewno nie ona, nawet jeśli w jej normalność wpisywało się zamienianie mebli w zwierzęta i lewitowanie przedmiotów za pomocą różdżki. Także tym razem po prostu podeszła i, jakby nigdy nic, oparła się o barierkę. A kiedy otworzyła oczy i zobaczyła tą wielką, dymiąca lokomotywę, poczuła ulgę. To było trochę jak pierwszy haust powietrza po długim przebywaniu pod wodą. Życie znowu wracało na właściwe tory. A ona wracała do domu. I kiedy już miała wsiąść do pociągu, z zamiarem poszukania przyjaciółek...
 
***
 
 
           – Nuuudzę się! – Syriusz wydął wargi jak małe dziecko.
           James, który słyszał dziś to zdanie już dwudziesty raz (niezły wynik, biorąc pod uwagę, że nie było nawet jedenastej) miał ochotę przywalić głową o ścianę. On wyjątkowo nie miał ochoty na robienie kawałów – mogła mieć z tym coś wspólnego reprymenda, jaką dostał rano od matki – ale zapał Łapy zaczynał powoli mu się udzielać. Nocne latanie nad doliną Godryka nie mogło dostarczyć mu tylu wrażeń, co stare dobre psikusy z przyjaciółmi. Zanim jednak miał okazję coś powiedzieć, odezwał się Black.
           – No proszę, witaj rozrywko! – Syriusz z triumfalną miną wskazując na coś za plecami Rogacza.
           Łapa zignorował jęk Remusa szczerząc zęby w nieco zbyt szerokim, by mógł uchodzić za normalny, uśmiechu. James odwrócił się i wtedy ją zobaczył. Zlustrował dziewczynę wzrokiem -  ruda, całkiem ładna, ale mogłaby się nieco opalić. Nie mógł nie zauważyć łakomych spojrzeń posyłanych jej przez osobników płci męskiej z całego peronu, ona jednak zdawała się być zupełnie tego nieświadoma. Nadal spokojnie rozmawiała sobie ze stojącym obok chłopakiem. Chłopakiem, którym był – o zgrozo! – Smarkerus. Syriusz najwidoczniej też zdążył zauważyć niecodzienne towarzystwo ślizgona, bo ruszył w kierunku pary.
           – Nie! - zatrzymało go wyciągnięte ramię Lupina. - Nie moglibyście choć raz pozwolić mu zacząć roku w spokoju?
           Szatyn zaakcentował dwa ostatnie słowa.
           – Och, daj spokój, Luniu – James odwrócił wzrok od dziewczyny, zdążył więc zobaczyć, jak jego przyjaciel wznosi oczy do nieba, zwracając się do Remusa. - Powinien się cieszyć z takiego wspaniałego, inteligentnego...
           – Skromnego – wtrącił James z huncwockim uśmiechem.
           – Wspaniałomyślnego – kontynuował Black.
           – Skończyliście?
           – Prawie. Dodajmy do tego jeszcze przystojnego towarzystwa jak nasze. Poza tym, ktoś musi uratować tę biedną dziewczynę.
           Teraz z kolei Remus przewrócił oczami. On już dobrze wiedział c o Łapa miał na myśli. I że na pewno nie chodziło tu o ratowanie.
           – Ach, mój drogi, wydaje mi się, że nie doceniasz naszego drogiego Smarkerusa. Ta dziewczyna mogła się tam znaleźć z wielu powodów – James uśmiechnął się na widok ich niedowierzających min i zaczął wyliczać. – Przegrała zakład, ulitowała się...
           Cała trójka wybuchnęła śmiechem, choć w głosie Lupina słychać było lekkie wyrzuty sumienia. James obiecał sobie porozmawiać z nim o tym później, ale jego uwagę szybko przykuło pogardliwe spojrzenie czarnych jak węgiel oczu. Uśmiechnął się kpiąco do Snape'a i poczuł jak ulatują z niego resztki litości dla chłopka. Syriusz miał rację; pora się zabawić.


 



sobota, 16 listopada 2013

Rozdział IV

"Przeznaczenie jest pojęciem przerażającym. Nie chcę być skazana przez los. Chcę wybierać."
         
         
          Lily oparła się o zamknięte drzwi swojego pokoju. W sumie nie nie rozumiała dlaczego nadal się tym przejmowała. Przedstawiciel ministerstwa Rufus Scrimgeour był bardzo uprzejmy. Jak gdyby nigdy nic, podał eliksir uspokajający jej matce, po czym jednym ruchem ręki rzucił Obliviate na Briana. Teraz mężczyzna był przekonany, że został uderzony przez Petunię patelnią w głowę i zemdlał. Jak miałoby do tego dojść, Lily nie miała pojęcia, ale najwyraźniej chłopak jej matki, należał do tego samego gatunku ludzi co Tunia. Obydwoje potrafiliby spojrzeć na McGonagall zmieniającą się w kota i stwierdzić, że na pewno musiało im się coś przewidzieć. To wszystko bledło jednak w obliczu tego, co powiedział później, kiedy kuchnia już opustoszała. Scrimgeour, z trudem maskując irytację, wyjaśnił jej, że jeszcze jedna tego typu „sztuczka”, grozi wydaleniem ze szkoły. Patrząc na pełne urazy spojrzenie,jakim ją taksował, Lily poznała, że prawdopodobnie był tylko trybikiem w wielkiej machinie ministerstwa (i, prawdę mówiąc, tylko to powstrzymało ją od złośliwego komentarza, nie chciała biedakowi jeszcze dokładać). No bo kogo innego wysyłaliby, żeby uspokoił jakąś rozhisteryzowaną mugolską rodzinę? A jego wzrok zdawał się ją o to obwiniać i może rzeczywiście miał rację, myślała, rzucając się na idealnie zaścielone łóżko. Tak w bardzo małym stopniu. No bo, to jej magia zareagowała, a oni nie mogli jej za to winić. Prawda? Jednak ten irytujący głosik w jej głowie, mówił jej, że wcale nie miała racji. I po raz kolejny wróciły do niej słowa Ojca. W magicznym świecie, nie ważne jak bardzo różniłby się od tego, w którym się wychowała, też nie miała nic do powiedzenia. Była nikim. Dziwnym trafem, ponowne uświadomienie sobie tego faktu, było jeszcze bardziej bolesne. I wtedy, nie zważając na płynące jej po policzkach łzy, zasnęła.



***

          Petunia Evans z furią wciskała kolejne liczby na staroświeckim aparacie w kuchni. Ona znowu to zrobiła! Naprawdę za grosz przyzwoitości. Po raz kolejny nie mogła się powstrzymać, żeby nie pokazać, że jest lepsza, a ta jej „magia” sprawia, że jest kimś niezwykłym. A ona jak zwykle nie mogła nic poradzić na swoją zazdrość. Bo kto by nie zazdrościł? Lily była piękna. Lily była mądra. Lily była inteligentna. Lily była ciepła. Lily była troskliwa. Lily była zabawna. Lily była empatyczna. Lily była pomysłowa. Lily była wesoła. Lily była magiczna. Lily. Lily. Lily. Co czujecie? Irytację? Mdłości? A może znużenie słodką i zbyt idealną Lily? Petunia czuła to wszystko naraz. Ale, skoro już jesteśmy w temacie, istniała też inna strona młodszej Evansówny. Ta jej część była mroczna, tak wyprana z uczuć, że aż niebezpieczna. Och tak, perfekcyjna pana Evans chowała pod przykrywką doskonałości naprawdę brzydki sekret. A Petunia doskonale znała wszystkie pikantne szczegóły. Czy było jej żal siostry? Niespecjalnie. Tak się kończy zbytnie zwracanie na siebie uwagi. Za to, co przed chwilą się stało, nie została jednak ukarana. A przecież to, co złego zrobimy, to do nas wróci, prawda? Już ona zamierzała o to zadbać.



***

          Sufit w jej pokoju był popękany. Wcześniej tego nie zaważyła, ale teraz, po dwugodzinnych oględzinach, nie wierzyła, że mogła to przegapić. Tak, pęknięcia zaczynały się tuż przy ścianie i ciągnęły się aż do drzwi, poprzez... Och, jakie to żałosne! Naprawdę leżała na łóżku o - spojrzała na zegarek stojący na etażerce – czwartej w nocy i gapiła się na sufit? I to wszystko przez jedno głupie użycie magii. Jednak to nie możliwość wyrzucenia z Hogwartu tak ją martwiła. W rzeczywistości,
powodem było to, że nawet nie planowała jej używać. To stało się zupełnie bez jej udziału, nie kontrolowała tego. A brak kontroli, przerażał Lily bardziej niż cokolwiek innego. Rozpoczęcie nauki w szkole Magii i Czarodziejstwa, miało być nową kartą w jej życiu. Oznaczał nową Lily Evans, a nowa ona, miała całkowitą kontrolę. Nad wszystkim. I nie miała zamiaru pozwolić by ktoś jej to odebrał. Okazało się, że nikt nie musiał. To ironia, jej własna magia obróciła się przeciwko niej. Lily zganiła się; nie powinna o tym myśleć, niedługo znowu znajdzie się w Hogwarcie, a życie wkroczy na właściwe tory i wszystko będzie w porządku, uspokoiła się. A tymczasem, musi coś zrobić, bo tej nocy już na pewno nie zaśnie. Świt zastał ją pochyloną nad książką i czytającą przedostatni rozdział podręcznika do transmutacji.



***



 - Chyba sobie żartujesz! Potrzebujemy tych pieniędzy, teraz! Nie możesz przegapić takiej okazji, do cholery!

- Skoro tak bardzo potrzebujemy pieniędzy to rusz się i znajdź pracę, ty...

          Później usłyszał już tylko głuchy dźwięk uderzenia, szybkie kroki i trzaśnięcie drzwiami do mieszkania. Severus zsunął się z łóżka, a potem ostrożnie, na wypadek gdyby to jednak jego ojciec został na w domu, otworzył drzwi. Widok, jaki powitał go na korytarzu był wstrząsający i okropny, ale wcale nie tak niespodziewany, jak można by pomyśleć. Dla innych ujrzenie rankiem w kuchni poobijanej, na wpół zemdlonej matki z krwawiącym nosem, byłoby szokiem. Dla niego to była norma. Ot, taki miły akcencik na dzień dobry. Jego ojciec nie zwykł okazywać litości, zwłaszcza kiedy ktoś go zdenerwował. Nienawidził swojego ojca. Teraz jednak fantazje na temat jego, mężczyzny i Cruciatusa musiały poczekać. Jego obowiązkiem było przecież, zająć się matką. Podszedł do magicznego kufra, w którym kobieta przechowywała lecznicze eliksiry. Biorąc od ręki różdżkę matki, poczuł nieprzyjemne mrowienie; winorośl i włos z ogona jednorożca, to zdecydowanie nie był jego typ. Mimo wszystko, bojąc się konsekwencji, które czekałyby go, gdyby użył swojej, wsadził końcówkę artefaktu do kufra, mrucząc „Accio”, a w jego ręce wylądowała szklana fiolka. Chłopka wlał do ust matki trochę eliksiru Wiggenowego, decydując się, że siniaki są zbyt małe, żeby marnować maści, zwłaszcza że po jego wyjeździe, prawdopodobnie będzie potrzebowała ich jeszcze bardziej. Przetransportował kobietę do salonu i położył na kanapie; nie chciał, żeby ojciec, wracając, natknął się na nią w łóżku. Severus westchnął, zauważając, że nadal trzyma pustą już fiolkę w ręce. To Lily wpadła na pomysł, żeby uwarzyć zapas leczniczych eliksirów i zabrać je do domu. Oczywiście, to było jeszcze kiedy ona ich potrzebowała, pomyślał z goryczą. Teraz mieszkała sobie w centrum Londynu w wygodnym mieszkaniu, zapominając powoli o przeszłości; o nim. O ile w szkole oddzielały ich domy i znajomi, o tyle na Spinners End - nieważne jak okropne przeżyli tu dzieciństwo – zawsze mieli siebie. Do czasu. I kiedy Severus niemal stracił nadzieję, w końcu już nic ich praktyczne nie łączyło, a przyjaźnie z dłuższym stażem rozpadały się z powodu różnych poglądów, Lily tu przyjechała. Jak gdyby nigdy nic weszła w jego życie, wywracając wszystko do góry nogami. Znowu. Powinien pamiętać, że o ile można wyciągnąć człowieka ze Spinners End, o tyle nie można wyciągnąć Spinners End z człowieka. Ale on o tym nie myślał, zbyt zajęty roztrząsaniem swojej głupoty z chwili, kiedy powiedział o parę słów za dużo. No bo kto by pomyślał, że tak się przejmie insynuacją, jakoby chciała go zostawić. Jego zarzuty zresztą też były irracjonalne, ale nie potrafił inaczej. Lily Evans była jego pierwszą przyjaciółką, a teraz się od niego oddalała. I najstraszniejsze w tym wszystkim było to, że nie mógł nic poradzić. A Severus Snape nienawidził bezczynności.



***

          Czas to dziwna rzecz. Kiedy chcemy żeby płynął jak najszybciej, wlecze się jakby specjalnie chciał zrobić nam na złość. Gdy zależy nam na tym, by zwolnił choć trochę, on pędzi jak na skrzydłach. Tak, czas to dziwna rzecz, ale czasami musimy po prostu zdać się na jego łaskę.

          Lily Evans nie mogła się doczekać wyjazdu do szkoły. Gdzieś w głębi duszy czuła, że to, iż tak bardzo nie może się doczekać opuszczenia rodzinnego domu nie brzmi najlepiej. Jednak jej to nie ruszało; chciała po prostu przejechać się ekspresem Londyn-Hogwart, najeść za wszystkie czasy na powitalnej uczcie, a potem rzucić beztrosko na łóżko w dormitorium i móc z czystym sumieniem stwierdzić, że jest w domu. Ku jej zdumieniu, w tym roku ostatnie dni lata minęły jej wyjątkowo szybko. W kalendarzyku, na którym zaznaczała dni do powrotu do szkoły, wkrótce zabrakło miejsca, bo oto nadeszła magiczna data: trzydziesty pierwszy sierpnia. Lily od rana chodziła jak w transie, sprawdzając co po chwila czy zapakowała wszystkie książki i czy jej plakietka prefekta aby na pewno leży na wierzchu. Musiałą przyznać, że ta cała prefektura na początku budziła w niej poważne wątpliwości. Nie lubiła zwracać na siebie uwagi, a wątpiła by obarczenie jej tą rolą, przeszło bez echa. Ale cóż, stało się i nie mogła nic na to poradzić, nie miała bynajmniej zamiaru wparować do gabinetu Dumbledore'a i żądać odwołania jej ze stanowiska. Ponadto, perspektywa wlepienia kilku szlabanów Potterowi i jego zgrai wydawała jej się niezwykle kusząca; może w końcu przestaliby dręczyć jej przyjaciół? Lily była zdania, że temu chłopakowi przydałoby coś, co sprowadziłoby jego ego do w miarę normalnego poziomu. Zmarszczyła brwi nagle zirytowana; od kiedy to zaczęła tak obsesyjnie przejmować się Potterem? Dorzuciła kilka książek do kufra, dziękując w duchu swojej zapobiegliwości, która kazała jej spakowac szkolny mundurek wcześniej. A James Potter na dobre wyleciał jej z głowy. Ten rok był dla niej bardzo istotny. SUMy i szansa by się wykazać, zanim zacznie szkolić się na aurora. Kładąc się do łóżka obiecała sobie, że piąta klasa będzie przełomowa. Nawet nie miała pojęcia jak bardzo.


Rozdział króciutki, taka zapchajdziura, ale nie chciałam od razu przeskakiwać na King Cross, i oto efekt. Na pewno jest mnóstwo błędów bo nie sprawdzałam, ale naprawdę nie mam czasu. Tradycyjnie proszę o komentarze. Sami wiecie jak to motywuje. Pozdrawiam.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Rozdział III




"Nie ma rzeczy bardziej nieprawdopodobnej od rzeczywistości"

          Ciemność.
          Mały pokój z szarymi ścianami. Drzwi starej szafy w rogu otwierające się, cicho skrzypiąc, mętne światło latarni wpada przez okno. I On. Mała dziewczynka śledzi swoimi wielkimi, zielonymi oczami każdy jego ruch. Mimowolnie czuje, jak jej ciało się napina, jak przygotowuje się na to, co za chwile nadejdzie. Nienawidzi tych chwil. Nienawidzi swojej bezradności, nienawidzi być ofiarą. A już najbardziej nie znosi błagać. Więc kiedy zimne, kościste palce przesuwają się po jej twarzy, kiedy dotyka ją w tak nierodzicielski sposób, nie prosi Go o nic. I po chwili już tego żałuje. Ten moment zawsze jest najgorszy. Chwili, w której kumuluje się w niej cały wstyd i upokorzenie. Wszystkie uczucia kotłują się w jej głowie, tylko podczas tego krótkiego momentu, gdy On zdziera z niej piżamę, a później czuje na sobie, w sobie ten dotyk. Bo wtedy nie może już nic zrobić. Przegrywa. Znowu.
          Czasem ma wrażenie, że jej życie składa się wyłącznie z tych krótkich, prywatnych wojen, prowadzonych przez ich dwójkę. Chwilami wydaje jej się to bardziej wiążące niż wieczysta przysięga. Oszustwa, matactwa, kłamanie w żywe oczy. To wszystko po to, żeby poczuć tę więź z nim. Poczuć, że może jednak jest coś warta. Aby poczuć to wszystko i po raz kolejny zostać zdegradowaną do niepotrzebnej drobinki popiołu na jego marynarce. Przez kolejną przegraną. I gdy tak leży, wstrzymując oddech, odliczając sekundy do końca i łudząc się, że właśnie ta będzie już ostatnia, On porusza się na niej. A Lily leży, powstrzymuje łzy i zaciska zęby z całych sił. Ale nim to wszystko się skończy, musi przetrwać jeszcze coś.
          – Nie powiesz matce! Nie powiesz nikomu, rozumiesz?! – Jego szept zdaje się przeszywać każdą komórkę jej ciała, przechodzić przez nerwy, zmuszając ją do bezwolnego kiwnięcia głową.
          Dobrze. Bo jeśli nie... To i tak nikt ci nie uwierzy. Jesteś nikim. Pamiętaj.
          Potakuje. Widzi zadowolenie w jego oczach. Zarówno ona, jak i On wiedzą, że to prawda. Więc mężczyzna wychodzi. Lecz zanim zdąży to zrobić, Lily łapie jeszcze spojrzenie zimnych, szarych, obojętnych oczu. Oczu swojej matki.
 
          Lily usiadła, gwałtownie wciągając powietrze. Ten sen... Od dawna nie śniła o Nim. Zniknął. Odszedł. Miało być tak, jakby nigdy nie istniał. Tylko... Skoro tak było, to dlaczego serce waliło jej w piersi jak oszalałe? Czemu drżała na sam dźwięk Jego imienia? Czemu, och, czemu nadal miał nad nią taką władzę? „Ci których kochamy, nie umierają, bo miłość jest nieśmiertelna”, przypomniała sobie. Ten, kto to napisał, naprawdę nie znał się na rzeczy, przecież strach i nienawiść są równie nieśmiertelne jak miłość. Prawdopodobnie nikt nie wiedział o tym tak dobrze jak ona. Najlepszym dowodem było to, jak na nią wpływał. Nawet teraz, nawet zza grobu.
          Nie poszła na pogrzeb Ojca. Była wtedy w szoku, nie wiedząc co robić, otoczona wianuszkiem ludzi składającymi sztuczne kondolencje. Na dodatek wielkimi krokami zbliżały się egzaminy. Nie najlepszy moment na pogrążanie się w rozpaczy. Nie płakała jednak po Ojcu. Nie, wtedy już nienawidziła Ojca. Nienawidziła z całego serca, i cieszyła się z tego,że umarł. Nie płakała więc po Nim, płakała przez niego. Ale teraz, o kilka miesięcy starsza i o wiele, wiele szczęśliwsza (nawet jeśli nie do końca szczęśliwa) żałowała[Aranel 1] , że nie poszła na ten pogrzeb.
          Dlatego że nadal Go widywała. W supermarkecie, przy furtce jej dawnej szkoły, dokąd czasem chodziła, czy w restauracji, gdzie można smacznie i tanio zjeść. Kątem oka dostrzegając błysk złotych włosów, przenikliwe spojrzenie zielonych oczu i rekini uśmiech, stawała jak wryta, a potem z drżącymi dłońmi i łopoczącym sercem przypominała sobie, że On nie żyje, że to przecież nie może być On. Mimo to zawsze zmuszała się, żeby podejść bliżej i upewnić się, że nie prześladuje jej jego duch. Z bliska ci wszyscy mężczyźni byli czasem podobni do jej Ojca, ale nigdy nie tak przystojni. Nigdy tak przerażający. Częściej jednak wcale Go nie przypominali. Wtedy odwracała się i wracała do tego, co robiła wcześniej. Ale jej wargi były posiniałe, twarz blada, a końcówki palców nieprzyjemnie mrowiły z powodu nadmiaru adrenaliny. I zawsze, zawsze miała wtedy zepsuty cały dzień.
           Powinna była pójść na ten pogrzeb. Nie musiałaby płakać ani udawać rozpaczy, mogłaby najzwyczajniej w świecie roześmiać się gorzko podczas jednej z tych wzruszających mówek, albo splunąć na grób. Bo kogo by to obeszło? Jednak gdyby widziała, jak opuszczają trumnę, jak przysypują grób grubą warstwą ziemi, wtedy miałaby pewność. Wiedziałaby – w głębi duszy - że Ojciec odszedł na zawsze.
 
***
 
          Mieszkanie na Leighton Street pod wieloma względami było lepsze niż życie na Spinners End. Nie musiała na przykład kąpać się pod niepewnym strumieniem „ciepłej” wody, która w dobrych dniach bywała letnia, a w innych – lodowata. Nikt nie kazał chodzić jej trzy kilometry po zakupy, tylko po to, żeby na miejscu dowiedzieć się, że sklep jest nieczynny. A jej matka, dotychczas leżąca wiecznie na kanapie leniwie wpatrująca się w telewizor, od niechcenia przerzucająca kanały i od czasu do czasu zaglądająca do lodówki w poszukiwaniu jedzenia, niespodziewanie stała się pełna życia i radośniejsza. Teraz woda pod prysznicem była gorąca, supermarket znajdował się ledwie sto metrów dalej, a jej pokój był zdecydowanie większy. Miało to jednak swoje minusy. Jednym z nich, i dla niej najdotkliwszym, była świeżo odkryta obsesja Briana na punkcie szukania aspiryny w łazience, zawsze podczas jej kąpieli. Dziwnym trafem nigdy żadnej aspiryny nie było. Mimo to egzystencja całej rodziny znacznie się poprawiła. Nawet Petunia była trochę mniej marudna[Aranel 2] , nie powstrzymało jej to rzecz jasna od irytująco głośnego rozmawiania przez telefon, ale była zdecydowanie znośniejsza. Pokrzepiona tą myślą – i mnóstwem zimnej wody, która miała zmyć z niej resztki sennych koszmarów – weszła do kuchni. W drzwiach uderzył ją swąd przypalonego jedzenia, dochodzący z patelni, nad którą stała, o zgrozo! Petunia. Usiadła przy dużym, drewnianym stole, tuż obok matki i Briana, zezując niepewnie na siostrę.
            – Dzień dobry – przywitała się.
           Mężczyzna kiwnął jej głową, a mama posłała promienny uśmiech, patrząc na nią szklistymi oczami ze zbyt dużymi źrenicami. Zanotowała sobie w myślach żeby przeszukać kuferek kobiety w poszukiwaniu xanax'u zanim wyjedzie do szkoły (co miało nastąpić dokładnie za dziewięć dni, tylko dziewięć, Lily, wytrzymasz).
            – Cześć, kochanie, Petunia robi naleśniki, masz ochotę?
            Lily pomyślała, że nie ma ochoty jeść, dotykać, ani znajdować się w odległości mniejszej niż metr od czegoś, co ugotowała jej siostra.
            – Nie, niech Tunia się nie kłopocze. Zjem płatki.
          Zajęła się poszukiwaniem płatków, całą siłę woli wkładając w ignorowanie złych spojrzeń posyłanych w jej stronę. W końcu, po pełnej napięcia minucie usiadła z powrotem przy stole, zalewając jedzenie mlekiem (na kolejny plus musiała zapisać Brian[Aranel 3] owi brak zepsutego jedzenia w lodówce) i skupiła się na jedzeniu. Nie mogła jednak podarować sobie ukradkowych spojrzeń w stronę dziewczyny balansującej między jedną a drugą patelnią. Kiedy jeden naleśnik zaczął się przypalać, zaczęła przypatrywać się otwarcie. I wtedy właśnie to zrobiła. Może gdyby nie ta czujna obserwacja, nic by się nie stało. Nie zauważyłaby, jak jedno naczynie niebezpiecznie się przechyla, znajdując się na prostej drodze do oparzenia aspirującej kucharki. Nie miałaby czasu na reakcję. I na pewno nie machnęłaby ręką, w jakimś odruchowym, niekontrolowanym ruchu, posyłając patelnię na drugi koniec pomieszczenia. Lily zdębiała. Przecież nie używała czarów. Nie miała nawet różdżki! Tylko że... Jak przez mgłę przypomniała sobie swoje próby czarowania w dzieciństwie. Wtedy nie potrzebowała różdżki, ani tym bardziej zaklęć. Czy za magię bezróżdżkową karano tak samo jak za tę z magicznymi rekwizytami? Nie miała pojęcia, w końcu nigdy czegoś takiego nie zrobiła.
           – Ty... Ty... Jak mogłaś!
          Petunii najwyraźniej trudno się było skupić na tyle, by wymyślić jakąś skuteczną inwektywę, a jej twarz z każdą chwilą czerwieniała coraz bardziej. Lily z lękiem spojrzała na siedzącego obok niej Briana, którego wzrok przeskakiwał to na nią, to na patelnię i wyraźnie próbującego zrozumieć, co tu się właściwie stało. Coraz bardziej zdenerwowana, przeniosła spojrzenie na matkę, tylko po to, by zostać obdarzoną kolejnym promiennym uśmiechem. Jej troskliwa część zaczęła się zastanawiać nad dziwnym zachowaniem matki, ale inna – znacznie większa, należy dodać – była zbyt zajęta panikowaniem by się tym przejmować. Użycie magii. Przez nieletniego i to przy mugolu. Nie zaliczyła jeszcze nawet głupich SUMów! I gdy miała już zacząć histeryzować, wydarzyło się kilka rzeczy naraz. Matka zaczęła wrzeszczeć jak gdyby jej życiowym celem stało się rozbicie wszystkich szklanych przedmiotów w najbliższej okolicy, Petunia najwyraźniej odzyskała język, bo na nowo rozpoczęła swój obraźliwy monolog, a na środku ich kuchni aportowała się ubrana w zielony płaszcz postać. Natomiast Brian wybrał sobie właśnie ten moment żeby zemdleć (mięczak, podsumował go cichy głosik w głowie Lily. Lily kazała cichemu głosikowi się zamknąć). To na czym to ona? Ach tak, no więc życie na Leighton Street miało zdecydowanie więcej minusów.



Rozdział z dedykacją dla Freyji, dzięki któej długaśnym komentarzom możecie oglądać ten rozdział już dziś. A, i pamiętajcie, zasada czterech komentarzy nadal obowiązuje. Więc do komentowania!
EDIT. Bardzo was proszę, jeśli nie chce wam się komentować, to chociaż zagłosujcie w ankiecie, was to nic nie kosztuje, a mi dużo daje!