poniedziałek, 16 grudnia 2013

Rozdział X

"Czasem dokonujemy wyboru, a czasem to wybór stwarza człowieka"


          James uwielbiał latać. Uczucia błogości jakie go wtedy ogarniało nie można było porównać do niczego innego. Na ziemi wszystko było inne, trudniejsze. Kłótnie, spory, rywalizacja; tu, w górze, takie rzeczy nie miały znaczenia. Niektórzy zawodnicy z jego drużyny mogli pałać do siebie niechęcią, żeby podczas meczu zmienić się najlepszych przyjaciół i współpracować w najlepsze. On mógł wpadać w panikę, kiedy oceny Petera wróżyły szybkie pożegnanie chłopaka ze szkołą, żeby, po długim locie uspokoić się i wpaść na pomysł jak mu pomóc. Wtedy i tylko wtedy czuł się wolny. Bez możliwości latania James Potter byłby kimś zupełnie innym.Nie było sensu udawać że wysokość niczego nie zmienia. Zmieniała wszystko.



***

          Ceremonia wyboru zawsze była najważniejszym punktem rozpoczęcia roku. Dla wielu – jeśli nie dla wszystkich – z obecnych, moment kiedy założyli tiarę na głowę, a ona krzyknęła nazwę domu, był tą decydującą chwilą w ich życiu.

          Będziesz tym miłym? Tym odważnym? Skończysz szkołę z samymi Wybitnymi na świadectwie? A może skończy się na nauce jak przejść przez życie bez wymienionych wyżej rzeczy, opierając się na samym tylko sprycie.

          Rodzice będą dumni? A może zechcą cię wydziedziczyć? A przyjaciele? Nadal nimi pozostaną, czy zaczną tobą pogardzać? I jedno pytanie, które błąka gdzieś tam, w głębi umysłu nie dając spokoju: czy ja w ogóle którąś z tych cech posiadam?

          Dla Lily wybór był prosty: Ravenclaw. Była inteligentna, była oczytana, była sprytna, to fakt. Ale lojalna? Przyjacielska? O d w a ż n a ? Już nie bardzo. Więc jakim do diabła cudem, po prawie sześciu minutach siedzenia na środku sali, pod ostrzałem spojrzeń, wylądowała w Gryffindorze? Do dzisiaj nie miała pojęcia. Jednak w przeciwieństwie do innych gryfonów, ona nigdy nie marudziła podczas ceremonii przydziału. To była dla niej magiczna chwila, przypominająca decyzję, która została podjęta właściwie bez jej udziału, a jednak to jej życie ukształtowała. I zawsze wtedy zastanawiała się, jaką byłaby osobą, gdyby tiara nie uwierzyła w jej odwagę.



***



          Remus się denerwował. Nie było to co prawda nic niezwykłego; jego uczciwość i towarzystwo w jakim się obracał mocno ze sobą kolidowały. Teraz jednak nie był to lekki stres jak gdy martwił się co będzie jeśli dowiedzą się co zrobili z kotką woźnego. Teraz chodziło o porwanie (bo, spójrzmy prawdzie w oczy, właśnie to robili) uczniów. W głowie już teraz tworzył listę kar jaka mogła ich spotkać, przy czym szorowanie całego zamku szczoteczkami do zębów pod okiem Filcha było jedną z łagodniejszych. Kiedy zobaczył w ciemnościach zarys zamku jego zdenerwowanie sięgnęło zenitu. I to tak bardzo, że nie zauważył jak z jego dłoni wylatuje jeden ze sztucznych ogni

          Była dziewiąta osiemnaście



***



          Mary Evans zawsze mówiła, że zanim będzie dobrze, najpierw trzeba swojej odcierpieć. Lily nigdy nie rozumiała o co jej chodziło, ale jeśli miała rację, to uczniowie jutro będą wzorami inteligencji i dobrych manier, bo teraz... no cóż, nie byli. Nawet służbista Diggory dał sobie spokój i zrezygnowany usiadł na ławce, chowając twarz w dłoniach. Nie martwił się jednak długo bo - jak Lily z rozbawieniem zauważyła – natychmiast podbiegły cztery dziewczyny z zamiarem... Z braku lepszego określenia uznajmy, że chciały go pocieszyć. Tylko że, pomyślała nagle z przestrachem, teraz nikt już nawet nie udawał że coś robi, a skoro ona była prefektem to chyba jednak powinna...?Wiedziała że to wszystko to zły pomysł! Prychnęła ze złością, wściekle wpatrując się w drzwi. W końcu k t o ś na pewno przyjdzie. I wtedy, kiedy tak patrzyła na drzwi, ze szpary między nimi wyleciała mała, fioletowa piłeczka...

          Była dziewiąta dwadzieścia.



***



           Będzie dobrze. Będzie dobrze. Będzie dobrze. Będzie dobrze. Będzie dobrze. Będzie dobrze.
Cholera, gadał do siebie. To była tylko głupia miotła, nie? Kawałek drewna, nic więcej. Więc jaki cudem, on Syriusz Black, się go bał? To tylko kawałek drewna, mówił sobie, poza tym jeszcze tylko lądowanie i koniec. W swoich rozważaniach, Syriusz zapomniał o dwóch rzeczach, po pierwsze: wznieść się jest znacznie łatwiej niż wylądować. I po drugie, jego różdżka też była zwykłym kawałkiem drewna. A może nie? Za pół godziny będzie po wszystkim, obiecał sobie, zaciskając dłoń na paczce fajerwerków.

          Była dziewiąta dwadzieścia jeden



***



          Ze zmrużonymi oczami patrzyła na domniemaną fatamorganę i nabierała coraz większej pewności,że „piłeczka”, nie dość, że nie jest wytworem jej wyobraźnie, to jeszcze na pewno piłeczką nie jest. A upewniło się wtedy, kiedy owa rzecz, wzleciała na wysokość trzech metrów i wybuchła rozpryskując wokół deszcz fioletowych iskier.

          Była dziewiąta dwadzieścia jeden.



***



          Nie planowali jak wlecą do zamku. To był szczegół, o którym żadnemu z nich nie chciało się myśleć. Ale teraz, kiedy dzieliło ich zaledwie kilka sekund od finału, zaczął się zastanawiać. Przelecieli nad bramą, ale co dalej? Przecież, wbrew pozorom, nad Wielką Salą górował dach, więc tak nie mogli wlecieć. A może Rogacz planował wybić okna? Nie, za bardzo ryzykowne, jeszcze kazaliby im potem to sprzątać. Cholera, to całe „myślenie” jest o wiele bardziej męczące niż na to wygląda, pomyślał. A potem wrota zamku się otworzyły, a oni wlecieli do środka.

          Była dziewiąta dwadzieścia dwie.



***



          Patrzyła w niemym szoku jak fajerwerków ciągle przybywa, a wraz z nimi kolorowych rozbłysków, które najmłodsi starali się łapać w dłonie. No, no, huncwoci się postarali, pomyślała z mimowolnym podziwem. Wtedy do Wielkiej Sali wpadło czterdzieści osób na miotłach, wywołując u wszystkich okrzyki zdziwienia.

          Była dziewiąta dwadzieścia trzy.



***



          Wszystko szło zgodnie z planem. Żaden z pierwszaków się nie zachwiał, w Wielkiej Sali nie było nauczycieli, którzy mogliby popsuć im „przedstawienie”, a wszyscy, absolutnie wszyscy uczniowie wpatrywali się w nich z zachwytem. Czyli, jeśli miałby być zupełnie szczery, jak zawsze. Na usta James'a wpłynął pełen samozadowolenia uśmiech. Z jego różdżki trysnęło jeszcze więcej różnokolorowych iskier, a jednocześnie Łapa i Lunio wyczarowywali wielki napis...



***


          „Huncwoci witają w nowym roku szkolnym!!!” Lily poczuła jak jej zdradzieckie usta rozchylają się w niebezpiecznie szerokim uśmiechu. To wcale jej nie bawiło, to wcale jej nie bawiło, uparcie powtarzała w myślach. Ale gdy w powietrzu pojawiało się coraz więcej fajerwerków, wybuchających tuż przed nosami oniemiałych nauczycieli, a Potter z pyszałkowatą miną strzelał iskrami z różdżki jednocześnie robiąc fikołki w powietrzu... Nawet ona musiała przyznać że to był pokaz naprawdę świetnych czarów. I jak na złość, właśnie w tym momencie do Wielkiej Sali wkroczyła profesor McGonagall.



***



 - Jak długo tu pracuję, tak jeszcze nigdy nie zdarzyło się by jakikolwiek uczeń, okazał aż taką bezmyślność! A wasza czwórka jak zwykle musiała coś wymyślić! - Nauczycielka Transmutacji zmrużyła niebezpiecznie oczy. - To po prostu niewyobrażalne, czy wy wiecie jakie to mogło mieć konsekwencje?! Jeśli któremuś z pierwszaków coś by się stało...! Albo wam?!

          McGonagall wychodziła z siebie. Przez całe cztery lata nauki w Howarcie, Remus ani razu nie widział jej bardziej rozeźlonej, niż podczas tych kilu krótkich minut, kiedy to z mistrzowskim opanowaniem uspokoiła wszystkich na sali, ustawiła pierwszaków w rzędzie, po czym nadal utrzymując pokerową minę, zaprowadziła ich na górę. I dopiero kiedy weszli do jej gabinetu, urządzonego w iście purytańskim stylu, dała popis swojej złości. Nie, poprawił się Lupin, to nie była złość, to była istna furia, niszczycielska siła porównywalna do oka cyklonu lub erupcji wulkanu, z całą tą lawą, dymem i innymi bajerami.

 - Wasze zachowanie było doprawdy karygodne... Potter, Black, po was mogłam się tego spodziewać... - zawiesiła złowrogo głos (choć, po prawdzie, teraz wszystko co robiła wydawało mu się złowrogie).

          Jak się domyślacie tutaj wspomniani wyżej osobnicy wymienili ukradkiem nie tak znowu niewinne uśmiechy po czym, nadal z jakąś niepojętą ekstazą w oczach, wlepili wzrok w opiekunkę odwołująca się właśnie do najwyższych mocy o zesłanie jej cierpliwości.

 - Ale wy! Pettigrew, naprawdę sądzisz że twój ojciec będzie zadowolony?

          Nieruchome spojrzenie kobiety spoczęło na truchlejącym ze strachu Peterze, by zaraz przenieść się na niego.

 - A ty, Lupin – zaczęła znowu, tym razem o wiele cichszym i łagodniejszym głosem. - Profesor Dumbledore nie będzie zachwycony. Sam uznał, że będziesz naprawdę dobrym prefektem.

          Z całą mocą na jaką było ją stać, podkreśliła nazwisko dyrektora, bacznie obserwując reakcję Lupina. Chłopak zwiesił głowę, bo nie mogąc opanować irytacji zbierającej się w każdym zakamarku jego ciała, chciał jej chociaż tak ostentacyjnie nie pokazywać. A miał co ukrywać, oj miał. Czemu ciągle straszyła go Dumbledorem? Czemu wszyscy to robili? Jasne, był wdzięczny dyrektorowi za to co zrobił, ale nauczyciele, przy każdej wpadce, wypominając mu to co dyrektor dla niego zrobił, jakie zasady złamał, tylko podkreślali jego odmienność. Nie dawali mu zapomnieć, że nie znalazł się tu na takich warunkach jak reszta. I pod żadnym pozorem nie był im równy.



***



          To było naprawdę irytujące. Miał tu na myśli te mówki nauczycieli, które zawsze wygłaszali z przemądrzałą miną, kiedy ktoś, zazwyczaj był to któryś z huncwotów, coś zbroił. Zupełnie jakby to robiło na kimś wrażenie! No okej, może na niektórych i robiło, taki Peter na przykład prawie dostawał spazmów, a Remus wyglądał jakby mały potwór zwany poczuciem winy już zżerał go żywcem. Podczas kiedy pozostała dwójka wychodziła z siebie, zarówno on, jak i Syriusz, zajęli się trudną sztuką przywołania na twarz niewinnych min, posyłając sobie jednocześnie ukradkowe uśmiechy. Ale kiedy nauczycielka doszła do wyliczania słabych punktów ich planu, James zaperzył się. Już chciał poinformować McGonagall o rzuconych przez siebie zaklęciach na miotły, i już, już otworzył usta, kiedy poczuł jak Remus wymierza mu sójkę w bok.

 - Au! - wyszeptał w stronę chłopaka, całkowicie ignorując w tym momencie kobietę..

          Lupin wykonał pantomimę zakluczenia ust, po czym wskazał na nauczycielkę z miną mówiącą: „Ogarnij, kretynie!”. Rogacz pochylił się w kierunki szatyna, po czym posłał przyjacielowi spojrzenie, które w zamierzeniu (i tylko w zamierzeniu)miało być niewinne.

 - Czy jest jakiś problem, panie Potter?

          Okularnik natychmiast się wyprostował, bawiąc się przez chwilę myślą, że żaden facet ceniący sobie życie, nie próbowałby nawet zignorować stojącej naprzeciw niego kobiety, kiedy dotarła do niego przykra świadomość, że owa kobieta właśnie na niego patrzy, mało tego; oczekuje odpowiedzi.

 - Nie, pani profesor. - Uśmiechnął się, tym porozumiewawczym uśmiechem, który zawsze działał na Slughorne'a, kiedy zdarzało mu się przyłapać ich na „pożyczaniu” niektórych jego eliksirów.

          Niestety zapomniał w swej ignorancji, że McGonagall nie była starym ślimakiem, a jego żałosna mina zdolna w mgnieniu oka skruszyć gołębie serce mistrza eliksirów, nie miała najmniejszych szans w wojnie w posępną twarzą Minerwy. Jednak zamiast – co zrobiłby każdy o choćby przeciętnym ilorazie inteligencji i normalnej dawce instynktu samozachowawczego - z pokorą przyjąć karę, on, podburzony myślą, że przecież nie godzi się, żeby huncwot odchodził z podkulonym ogonem, znów otworzył usta... I znów nie dane mu było dokończyć – czy choćby rozpocząć – zdania, tym razem przez Syriusza.

 - Ale pani profesor – zaczął Black, czujnie obserwując kobietę. - Skoro rok się jeszcze tak naprawdę nie zaczął, to chyba nie będziemy mieli odjętych punktów – dokończył szybko.

          Remus uderzył się w czoło, bolejąc nad nagłą, choć niezupełnie niespodziewaną utratą resztek
zdrowego rozsądku przez przyjaciela, ale McGonagall zamiast, jak spodziewał się James, obdarzyć Syriusza drwiącym spojrzeniem doświadczonego demona z ostatniego kręgu piekieł, zrobiła coś niesamowitego: uśmiechnęła się.

 - Nie, Black, nie zostaniecie ukarani utratą punktów – powiedziała po prostu, wywołując na ich twarzach uśmiechy.

          Które zaraz zgasły, pod wpływem słów, jakie wypowiedziała potem:

 - A skoro już jesteśmy przy tej waszej karze...


Wybaczcie błędy jeśli jakieś były, ale gorączka przedświąteczna nie daje mi żyć. W dodatku od jutra do poniedziałku będę w rozjazdach i cięzko byłoby mi wtedy coś dodać. Podobało się/nie podobało się, napisz w komentarzu!

wtorek, 10 grudnia 2013

Rozdział IX

"Przygoda spotyka nas dopiero wtedy, kiedy się w nia rzucimy"
 - Muszę siusiu!

 - Gorąco mi, nie moglibyśmy już iść?

 - Ja chce do mamyyy...

          Lunatyk rozejrzał się bezradnie po tym zbiorowisku jedenastolatków. To były tylko dzieci. Dzieci, które na razie nie miały pojęcia, że James Potter nie znosi marudzenia. A James'a Pottera zawsze się słuchało. Nie powstrzymało to jednego chłopca od głośnego pochlipywania, co powodowało coraz większą zmarszczkę między brwiami okularnika. Remus dawał mu jeszcze maks minutę zanim pęknie.

 - Czy możecie się w końcu zamknąć?! - Wrzasnął po chwili chłopak, zgodnie z przewidywaniami. - Pete, masz te miotły?

          Blondynek pokiwał z zadowoleniem głową i wskazał na skupisko drewna leżące niedaleko. Remus zastanawiał się czy takie pozostawienie mioteł na ziemi, w dodatku przy obecnej wilgotności powietrza im nie zaszkodzi, ale – mając na uwadze fanatyzm Rogacza pod tym względem – nie odezwał się.

 - Ekhm! - nagle, jedna z pierwszoklasistek wydała z siebie odgłos, brzmiący jak coś pomiędzy chrząknięciem, a żabim skrzekiem.

          Wszyscy jak na komendę odwrócili się, by ujrzeć niską, przysadzistą dziewczynę, ubraną w wyjątkowo okropny sweter w kolorze krzykliwego różu. Miała krótkie strąki w kolorze ziemniaczanego brązu; jej oczy były małe i patrzyły na nich z pogardą. Remus widział jak brwi James'a unoszą się ku górze, a na wargach Syriusza błąka się ironiczny uśmieszek. Jemu zaś przyszło do głowy, że gdzieś już widział te pozbawione jakiegoś konkretnego koloru włosy i małe czarne oczka, także chrząknięcie brzmiało dość znajomo...

 - Czego, mała? - Peter stanął obok przyjaciół, jednak jego ostre słowa traciły na znaczeniu przy wątłej postaci.

          Dwaj pozostali chłopcy natychmiast pospieszyli mu na pomoc, ale właścicielka różowego paskudztwa nie wyglądała na speszoną. Przeciwnie jeszcze wyżej zadarła głowę i z zaciętą miną odezwała się:

 - Chcę wiedzieć gdzie nas zabieracie. Czy nie powinnyśmy już być w zamku?! - Głos miała nieprzyjemny i skrzekliwy.

 - Spokojnie, zaraz ruszamy. Dotrzecie do szkoły w wyjątkowo widowiskowy sposób. - Przez twarz Rogacza przemknął pełen samozadowolenia uśmiech.

          Syriusz znudzony oparł się o drzewo, a Lupin nadal z zainteresowaniem wpatrywał się w postać stojącą przed nim. Czuł że zaraz głowa zacznie mu dymić, ale nie chciał odpuścić. On ją już gdzieś widział.

 - Na co właściwie czekamy? - zapytał Łapa, ze znudzeniem odgarniając grzywkę.

 - Nie na co, a na kogo, Łapciu. Czekamy na wsparcie.

          Tą enigmatyczną wypowiedź przerwało James'owi wycie kojota, dochodzące z krzaków. Moment, Remus natychmiast się zreflektował. Kojoty? W Hogsmeade? To on już zwariował, czy to przez te czekoladki, które podsunął mu Peter? Poza tym, owy zwierz, brzmiał trochę jakby krztusił się od powstrzymywanego śmiechu; po wyrazie twarzy Syriusza poznał, że on też usłyszał tę anomalię. Rogacz natomiast, z miną uradowaną jakby właśnie wygrał na loterii nową miotłę, podszedł na skraj lasu i odezwał się:

 - W porządku, możecie już wyjść.

          Huncwoci popatrzyli po sobie zdezorientowani. James Potter gadający do drzewa. Widok naprawdę warty uwagi, ale że byli właśnie na skraju lasu, z czterdziestką dzieciaków... cóż, nie było to chyba najmądrzejsze. Ale co on tam wiedział? Z drugiej strony nie mógł pozwolić żeby jego przyjaciel robił z siebie kretyna. Został jednak uprzedzony przez Łapę, który po sekundzie – lub dwóch – skrajnego szoku, podszedł do okularnika i ostrożnie kładąc mu rękę na ramieniu odezwał się:

 - Eee, Rogaś...

          Rogacz tylko machnął ręką i podszedł bliżej krzaków z zacięta miną. Kiedy po chwili nadal nic się nie działo, cofnął się niepewnie a na jego twarzy pojawiło się lekkie zażenowanie i... strach? Nie, to na pewno nie to, poprawił się natychmiast. Grymas zniknął zresztą tak szybko jak się pojawił, zastąpiony zwyczajową maską kpiarskiej pewności siebie.

 - No, to gdzie to twoje wsparcie? - zapytał Black, z rozbawionym uśmiechem opierając się drzewo.

Wybrał jednak najwyraźniej zły moment, gdyż właśnie wtedy zza drzewa dobiegł szelest a potem:

 - BUU!

 - Aaaaa!

          Lunatyk usłyszał krzyk i odruchowo zamknął oczy. Kiedy pierwszy szok minął, a Remus się uspokoił, ujrzał niewysoką szatynkę z rękami uniesionymi nad głową i robiącą zeza. Z lasu wychodziła smukła blondynka, uśmiechając się szeroko, Syriusz właśnie wydawał z siebie wrzask zdolny obudzić wszystkich mieszkańców Hogsmeade, natomiast James wpatrywał się w dziewczyny z euforią.

 - To nie w porządku, McKinnon - obruszył się Syriusz. - Jesteś okropna! - oburzył się teatralnie.
 
 - Ale to ty drzesz się jak baba.
No tak, wsparcie. Cudownie.

***



Zamęt. Tym jednym słowem można było określić to co działo się w Wielkiej Sali po wybrzmieniu słów gajowego. McGonagall natychmiast wstała i ruszyła razem z innymi nauczycielami w stronę roztrzęsionego Hagrida. Uczniowie zaczęli szeptać z paniką słyszalną w ich głosach, a co bardziej skłonne do histerii dzieci szlochały w głos. Kątem oka Lily dostrzegła – bo nie bardzo mogła usłyszeć w panującym rozgardiaszu – Amosa, próbującego zapanować nad uczniami. Uniosła brew i nie podnosząc się z siedzenia, w spokoju obserwowała jak wszyscy popadają w coraz większą panikę. I jak nikt nie zauważa kiedy Dumbledore, uśmiechający się samymi kącikami ust wstaje od stołu. Po czym powoli, jak na staruszka przystało, wychodzi z sali.



***



 - Nie wierzę że naprawdę to zrobiliście. - Alicja uśmiechała się lekko, a w jej głosie słychać było zarówno podziw jak i nutkę zdumienia.

          Syriusz wyszczerzył zęby i zaśmiał się głośno co w uszach Lupina zabrzmiało jak szczekanie psa. Potem objął James'a za szyję, zwracając się jednocześnie do blondynki:

 - Śmiałaś wątpić?

          Patrząc na jego uradowana twarz, można by dojść do wniosku, że Łapa od początku był we wszystko wtajemniczony i nie był w żadnym razie zaskoczony bliskimi relacjami Rogacza z pobliską roślinnością. Gdyby Remus nie widział go jeszcze dwie minuty temu, mógłby przysiąc, że tak właśnie było.

 - A ty skąd wiedziałaś co Rogacz chce zrobić? - odezwał się nagle Peter.

          Cała rozchichotana czwórka nagle umilkła, a cztery pary oczu zaciekawione spojrzały na Alicję i James'a. On także, bo skoro nawet huncwoci dowiedzieli się dopiero w pociągu...

 - Ach, taki tam mały zakładzik. - Chłopak wzruszył ramionami.

 - Powiedziałam mu, że nawet on nie dałby rady zwinąć wszystkich pierwszaków z peronu. Oddaję honor, Potter.

          Okularnik wzruszył nonszalancko ramionami i uniósł nieznacznie kąciki ust. Uniósł odruchowo dłoń do włosów, ale Syriusz go uprzedził czochrając mu niemiłosiernie kosmyki.

 - Hej! One wbrew pozorom były ułożone. - Nadąsał się poprawiając fryzurę.

 - Och, daj spokój Rogaś i przyznaj to w końcu, bez naszej pomocy nic byś nie zrobił.

         Syriusz spojrzał na niego spod uniesionych brwi, Peter patrzył z nadzieją, a wzrok Remusa wyrażał nieznaczną fascynację, zupełnie jakby to był jakiś ciekawy projekt na eliksiry. Okularnik jakby zmieszał się pod ich nachalnymi spojrzeniami., ale zaraz na jego ustach znów gościł uśmiech.

 - Jasne że tak. Zawsze razem, co nie?

          Cała trójka uśmiechnęła się z ulgą. Powinien był o tym pamiętać; kiedy chodziło o jego huncwocki honor, James'a nie obchodziło nic innego, i wtedy faktycznie mógł wydawać się ostatnim palantem z przerostem ego. Ale poza tym był najlepszym przyjacielem jakiego można sobie wymarzyć. Przyjacielem ich wszystkich. W końcu na tym polegało bycie huncwotem.



***



          Nienawidził pierwszego września. Po prostu nie znosił. Gdyby zależało to od niego, wymazałby ten dzień z kalendarza raz na zawsze. I nie chodziło tu do końca o szkołę; najbardziej mierziły go te ckliwe pożegnania, przytulanie i całusy. Bo gdy tak patrzył na uśmiechnięte twarze rodziców, w których oczach czaiły się łzy, w jego głowie, jakby samoistnie odtwarzała się scena pierwszego wyjazdu do szkoły tym razem z udziałem rodziny Blacków, i wyglądająca jak ponura parodia czułych rozstań jakie właśnie widział. Ojciec podał mu rękę z poważną miną, a matka przytuliła jednocześnie prawiąc morały o zaszczycie jakim było posiadanie nazwiska Black. Nienawidził pierwszego września, jak żadnego innego dnia bo zawsze wtedy był zmuszony z bolesna dokładnością oglądać to co zawsze chciał mieć. A czego nigdy nie miał dostać. Dlatego zawsze najdziksze pomysły wymyślał właśnie wtedy. I to z tego powodu przyklasnął szalonemu na pozór pomysłowi Rogacza pożyczenia (okej, niech już wam będzie: porwania) pierwszoklasistów. Tym razem było to o tyle głupie, że nawet nie umiał porządnie latać. Miotły go irytowały; potrafił co prawda wznieść się w powietrze i jakoś na niej utrzymać, czasem udawało mu się skręcić, ale to by było na tyle. To wszystko: wzbijanie się w powietrze, szybowanie na wysokości kilkuset stóp, kpienie z praw grawitacji, to była działka James'a. Zdecydowanie nie jego.

 - Wszyscy gotowi? - zapytał Rogacz spoglądając na dzieci.

 - James, jesteś pewien, ze to dobry pomysł? A jeśli coś im się stanie? Przecież większość z nich nigdy nie siedziała na miotle.

          Okularnik machnął lekceważąco ręką, ignorując obawy Remusa.

 - Uspokój się, nie spadną, na miotły są rzucone zaklęcia, jasne? - stwierdził zapytany.

          Nie ma ryzyka, nie ma zabawy, przypomniał sobie Syriusz, nagle to powiedzenie wydało mu się strasznie głupie, choć był przekonany, że to tylko chwilowe.

 - Ja nie będę lecieć na tym czymś! Zabierzcie mnie do zamku! - wydarła się mała ropucha.

          Wzniósł oczy do nieba; czy ona nie mogła się choć na chwile przymknąć? To zaczynało go naprawdę irytować.

 - James, mogę już rzucać na nią tego Cruciatusa? - zapytał beztroskim tonem, posyłając smarkuli posępne spojrzenie.

          Dziewczynka natychmiast zamilkła, spoglądając to na jednego, to na drugiego, dobiegł go stłumiony jęk Lunatyka. Rogacz natomiast, wyczuwając intencje Łapy odparł:

 - Poczekaj aż będziemy w górze. Nie będą słyszeć\ wrzasków.

          Ledwie to powiedział, odepchnął się od ziemi i po chwili już leciał. Inni, nawet pierwszaki, poszli jego śladem. Wahał się jeszcze przez chwilę, po czym sam wzbił się w nocne niebo.

Cóż, normalnie rozdział byłby dopiero w sobotę, ale że leżę chora w domu, to macie ;) Tutaj więcej takiej "właściwe" akcji i nie bardzo wiem jak mi wyszło. W sobotę więc rozdziału nie będzie bo wyjeżdżam, więc dodam go dopiero za tydzień we wtorek.
I taka mała propozyjca: jeśli do czwartku północy, uzbiera się siedem komentarzy, cała siódemka otrzyma ode mnie nowy rozdział w piątek, ale tylko jeśli uzbiera się siedem komentarzy! Nie zapomnijcie podać e-maili.
Pozdrawiam


sobota, 7 grudnia 2013

Rozdział VIII

"Cierpienie przeobraża człowieka"


Przybywałeś zawsze nocą, jak koszmarny sen. Przychodziłeś by sprawdzić czy oddycham, by móc służyć Ci uniżenie gdy się obudzę. Przybywałeś bo wiedziałeś, że się Ciebie boję. Oczy miałeś zawsze zimne i zasnute mgłą pożądania. Zwierzęcy instynkt przesłaniał jednak całe Twoje człowieczeństwo. Drapieżnik w Tobie czatował i czekał na ofiary ukryty pod maską. Wiedziałam o tym, choć nigdy nie przyjrzałam się z bliska twojej twarzy. Zawsze ją ukrywałeś niczym zbrodniarz, który tylko czeka na wyjazd właścicieli domu by móc ukraść wszystkie skarby. Moje też zabrałeś, jeden po drugim.


***


Lily śni. Wie o tym, ale nie potrafi się wyrwać choć chce. Bo doskonale zna ten sen. Niemal na pamięć, i wie co zaraz się stanie.

A jednak udaje mu się ja zaskoczyć. Zawsze tak jest; może spodziewać się ataku, ale nie ma pojęcia z której strony przyjdzie. Tym razem jest jednak trochę inaczej, on nie atakuje znienacka, powoli podchodzi bliżej, napawając się jej strachem. Bo Lily się boi. Każdej nocy demony wychodzą ze ścian i pakują jej się do głowy. Ich dotyk jest brutalny, okrutny. Zły. Zupełnie jak Jego dotyk.

Nóż świszczy przelatując obok jej głowy. Stara się nie ruszać i nie drażnić bestii, ale on nie czeka na jej reakcję. Nie czeka na nic. Potwór podchodzi bliżej, chwyta krzesło i kręci nim młynka nad głową. Z jego dłoni wylatuje kolejny nóż, mijając jej głowę o milimetry. Jest coraz bliżej, coraz bliżej, Lily wstrzymuje oddech...

Gdzieś daleko trzasnęły drzwi od przedziału. Lily usiadła nagle, wciągając gwałtownie powietrze. Rozejrzała się w popłochu, napotykając zaniepokojone spojrzenia koleżanek.

 - Wszystko w porządku, Lil? - Głos Dorcas był suchy; doskonale wiedziała jaka będzie odpowiedź.

 - Tak, w porządku.

Emma spojrzała na Lily badawczo, więc dziewczyna spróbowała przybrać trochę mniej przerażoną minę. Po zadowolonym spojrzeniu Emmeliny, poznała, że jej się to udało. Odwzajemniła spojrzenie, przy okazji zauważając coś jeszcze; obie dziewczyny miały już wyciągnięte szaty i wyglądało na to, że były teraz rozdarte między zamartwianiem się o nią, a zajęciem łazienki, zanim zrobi to ktoś inny.

 - No już, idźcie. - Wskazała dłonią na drzwi.

 - Nie pójdziesz z nami?

Potrząsnęła głową i wpatrzyła w okno, dając znak, że to koniec rozmowy. Kiedy drzwi się zamknęły, a zasłona opadła, pozwoliła sobie na pokazanie ulgi jaka ją ogarnęła. Powinna wiedzieć, ze potwora już nie ma. Odszedł razem z jej ojcem.



***



Powiedzieć że się bała to za mało. Brooklynn była, ni mniej, ni więcej, przerażona. Aż dygotała, mimo że prawie wszyscy wokół niej marudzili na niespotykaną w Szkocji duchotę. Ale na razie nie stało się nic okropnego. Nikt jej nie wyzywał, nie przewrócił, ani nawet nie popchnął; wyglądało na to, że gang Pottera zrezygnował ze swojej stałej rozrywki na rzecz innej, może zabawniejszej niż ciągłe jej poniżanie. Nie żeby narzekała; było całkiem miło rozpocząć nowy rok bez konieczności robienie z siebie widowiska, nawet jeśli wiedziała, że się nie wymiga. Ci chłopcy mieli najwyraźniej jakiś radar, namierzający ofiary losu takie jak ona. I nigdy, nigdy nie przepuścili żadnej okazji. Pomyślawszy to przyspieszyła kroku; może zdoła się jeszcze przejechać powozem przed kolejnym „przyjacielskim spotkaniem”.



***



Lily była jak w transie. Z tak samo obojętna miną przebierała się w szatę, wychodziła z pociągu i szła razem z koleżankami do powozu. Nie zwracała uwagi na zaczepki, udawała że nie słyszy rozmów, zignorowała pytania Dorcas i Emmy, czy aby na pewno wszystko z nią w porządku. Sama do końca nie wiedziała. Ale kiedy tak to wszystko robiła, ciągle wracała do niej myśl, że coś jest nie tak. I wcale nie chodziło tu o jej sen; coś było inaczej niż zazwyczaj jednak nie umiała do końca powiedzieć co. Przez całą jazdę do zamku, czuła że umyka jej rzecz zupełnie oczywista, której brak powinna była zauważyć od samego początku. A jednak nie zauważyła.





***



 - Posuń się.

 - Sam się posuń ty...

 - To nie fair, masz więcej miejsca niż ja!

Rudowłosa siedziała przy stole i z tępym spojrzeniem wpatrywała się w ścianę naprzeciw. Dzięki plakietce prefekta bardzo szybko znalazła miejsca dla całej ich trójki, więc toczone wszędzie rozmowy i kłótnie, zdawały się jej nie dotyczyć. Z drugiej strony, aż bała się pomyśleć co będzie kiedy do ich zbieraniny dołączą tegoroczni pierwszoklasiści. Wtedy na bank będzie musiała interweniować, a w tym momencie była w stanie tylko wzruszyć ramionami na widok braku miejsc i rozpłakać się, słysząc podniesione głosy. Pewnie jutro rano znienawidzi siebie za reakcję na głupie sny, które były niczym więcej jak tylko snami. Teraz jednak nie mogła się na to zdobyć; była zbyt odrętwiała.

 - Niech oni się pospieszą! Jestem głodna. - Usłyszała głos Emmy.

Ledwie dziewczyna to powiedziała, drzwi Wielkiej sali otworzyły się z rozmachem. Wszyscy obecni jak jeden mąż odwrócili się w tamtą stronę, ale zamiast szeregu przestraszonych jedenastolatków, zobaczyli tylko wielkiego jak drzewo mężczyznę z długą czarną brodą.

 - Hagridzie, czy coś się stało? - zapytał ze stoickim spokojem Dumbledore.

Olbrzym pobladł, co było widać zza burzy włosów zakrywających mu twarz.

 - Dzieciaki zniknęły!

Wybaczcie mi lekkie opóźnienie i brak komentarzy na waszych blogach, postaram się jutro nadrobić. I pamiętajcie, komentarze karmią wena.
Pozdrawiam!